10.

Zamaszyście rozejrzałam się po całym parkingu. Jared ledwo trzymał się nogach. Wsiadał właśnie do środka jakiegoś czarnego wozu. Szybko dogoniłam go zanim jeszcze włączył silnik i nie czekając na pozwolenie wskoczyłam na przednie siedzenie.
- Co ty wyprawiasz?! Życie ci nie miłe?! - Zawarczałam do sylwetki zlewającej się z wszechobecną ciemnością. Śmierdziało od niego nieprzyjemnym odorem alkoholu, który drażnił mój węch. Światło latarni tworzyło wokół jego głowy aureolę a rzęsy rzucały cień na policzki.
On tylko czknął wpatrując się w świecące lodowatą bielą gwiazdy na czarnym niebie za szybą.
- A obeszłoby cię to w ogóle? - wycedził przez zęby oschłym głosem powodując, że odczułam mdlące uczucie w żołądku. Przywarłam do fotela niczym stopiony wosk.
- Nie mów tak. Myślałam, że już sobie to wyjaśniliśmy.
- Nie rozumiesz, że tu nie ma co wyjaśniać?! - gapił się teraz we mnie tępo, przez co coś we mnie oklapło. Zachowywał się jak nie on, ten prawdziwy nie on. Od zawsze był inny, ale teraz znów był nadąsanym chłopcem, w dodatku pod zasłoną procentów.
- Przecież wiesz, że mi na tobie zależy - wyznałam prawie, że szeptem.
- Nie dbam o to - rzucił.
- O co ci chodzi?! - weszłam mu w zdanie zanim zaczął kontynuować. Chwilowa konsternacja szybko przerodziła się w zimną wściekłość. Byłam wściekle zraniona, że moje wcześniejsze słowa nic dla niego nie znaczą. - Znowu zachowujesz się jak ten rozwydrzony, obrażony na cały świat gówniarz! Więc powiedz mi wprost, do jasnej cholery O CO CI CHODZI?!
Westchnął od niechcenia kręcąc głową.
- PO PROSTU PRZESTAŃ WPIEPRZAĆ SIĘ DO MOJEGO ŻYCIA! - wrzasnął mi prosto w twarz, mocno wskazując na mnie palcem. Moje ciało przeszedł dreszcz i to tak silny, że aż cała się wzdrygnęłam. W tej chwili już kompletnie sprowadził mnie na manowce. Ton miał ostry jak sztylet, który właśnie wepchnął mi prosto w serce. Nasze głosy wzniosły się do jednego, wielkiego krzyku. - BO ONO I TAK JEST JUŻ MOCNO ZJEBANE! ZAJMIJ SIĘ W KOŃCU SOBĄ, KRÓLOWO LODU! - Czułam pijacki oddech na twarzy. Miałam niemal wrażenie, że staje się szkarłatny od gniewu pędzącego w jego żyłach. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jaki ból mi zadaje.
Oboje darliśmy się prosto w swoje twarze. Jego podniesiony głos był jakimś niewytłumaczalnym zjawiskiem. Cały aż wibrował od dźwięku wydobywanego z jego środka. Prowokował moje zmysły. Gdybym go nie znała z pewnością przeraziłabym się o wiele bardziej niż przy naszym pierwszym spotkaniu. Wydawało mi się, że minęły wieki od tamtej chwili, gdy był dla mnie jedną kolosalną tajemnicą. Nadal nią był, ale teraz wydawało mi się, że o jedną dziesiątą mniejszą.
- TYLKO POTRAFISZ SIĘ UŻALAĆ NAD SOBĄ, MYŚLISZ TYLKO I WYŁĄCZNIE O SOBIE! - Gorycz wypalała mi język z każdym kolejnym słowem. On znów był tym rozwścieczonym lwem z nieposkromionymi marzeniami o soczystej zdobyczy.
- ZNIKNIJ W KOŃCU TAK NAGLE, JAK SIĘ POJAWIŁAŚ! WRÓĆ TAM, SKĄD PRZYBYŁAŚ! - Zawyrokował twardo.
- SKOŃCZYŁEŚ JUŻ?!
- NO NIE WIEM. SKOŃCZYŁEM?! - warknął z podszytą ironią.
Nagle usłyszeliśmy kilka grzmotów na raz a na niebie zaczęły się sypać kolorowe iskry, które rzucały poświatę na zamgloną twarz Jareda. Zacisnął wargi i oboje ucichliśmy. Nowy rok powitany podczas kłótni, jak miło.
Leto był piękny, straszliwie, ale jednocześnie taki zimny i oschły. Srebrzysty blask księżyca podkreślał wygięcie jego ust, kształt kości policzkowych, cień rzęs, linię szyi. Lubiłam na niego patrzeć, gdy nie widział, bo nie mógł odebrać wtedy tego dwuznacznie. Był cholernie pięknym mężczyzną. W tej chwili mogłam przysiąc, że moje serce po malusieńku zaczynało pękać na jego widok. Rozwiane włosy zamiatały powierzchnię całej twarzy a oczy między pojedynczymi pasmami błyszczały od nadmiaru alkoholu.
Wyczerpanie spadło na mnie jak ciężki płaszcz. Cisza dzwoniła mi w uszach. Szczypanie w oczach szybko zastąpiły łzy, które zaczęły się przebijać przez tusz. Oparłam się o siedzenie i odwróciłam twarz w przeciwną stronę. Nie chciałam, żeby dostrzegł, że jestem na tyle słaba, że płaczę. On też wyprostował się na fotelu i z sykiem wciągnął powietrze. Wystrzały trwały w nieskończoność, przypominając mi jedynie o bólu łamiących się we mnie kości. Odgarnął z czoła poplątane, ciemne kosmyki i tym samym z nadgarstka zsunął się jego przydługi rękaw a lewa ręka ukazała mi coś obcego. Malunek. Mrok uniemożliwił dokładne rozpoznanie kompozycji, ale było to coś na kształt krzyżyka ograniczonego kołami.
W tej chwili przypomniałam sobie, że go wciąż nie znam, że jest dla mnie obcy i ma jeszcze tak wiele ukrytych kwestii w tej duszy zamykanej na klucz. Nie wiem na co czekaliśmy, ale nie mogłam już dłużej znieść tej tortury. Pchnęłam przed sobą drzwiczki i wypadłam na asfalt. Z całej siły nimi trzasnęłam i pobiegłam kilka kroków dalej. Gdy usłyszałam przeraźliwy pisk i poczułam smród palącej się gumy opon, przystanęłam i obejrzałam się za siebie. Auto, w którym jeszcze przed momentem siedziałam, teraz z zabójczą prędkością wpłynęło na główną ulicę. Czułam coraz mocniej jak ból usadowiony tuż pod żebrami uciska na płuca. Zignorowałam go i po chwili patrzenia w mijające się samochody ruszyłam jak mechaniczna lalka w stronę dudniącej muzyki, nawet już nie ocierając łez z policzków. W tej chwili moim największym pragnieniem było, aby zwinąć się w kłębek i zapomnieć o życiu. Nie miałam najmniejszej ochoty wracać do tej krainy przesączonej śmiechem i zabawą. Ale Dan....
Kolory tak bardzo dokuczliwe i uciążliwe w tej chwili zaatakowały mnie. Stanęłam w wejściowym progu. Mrugnęłam kilka razy zyskując ostrość widzenia i objęłam wzrokiem całą salę. Pot na nagiej skórze lśnił pędzony duchotą, energią i witalnością. Klub został wypchany niczym puszka pełna sardynek mających epilepsję (dziwaczny taniec w miejscu spowodowany jego większym brakiem). Gubiłam się w tym wszystkim, czułam jak małe dziecko po raz pierwszy zabrane na miasto. Na monitorach wyświetlano nowy ciąg liczb 1992, do których trzeba było przywyknąć. Dan stał opierając się o takowy i popijał jakiś trunek. Miał przekrzywiony krawat i pomiętą koszulę. Gdy mnie dostrzegł natychmiast odłożył szklaneczkę na pobliską półeczkę i zaczął iść w moją stronę, jednak tym razem wyraz jego twarzy pozostał bez zmian. Był jakiś przygaszony i ponury. Szybko znalazł się tuż obok, ale wbrew oczekiwaniu minął mnie, jakby nie zauważył swojej dziewczyny.
- Dan?! - zawołałam za nim rozgniewana, a on odwrócił się. Przekrzywił głowę patrząc teraz na mnie z wyrzutem. Podeszłam bliżej. Unikałam jego wzroku, którym wiercił we mnie dziurę. Rozpaczliwie szukałam odpowiednich słów, usprawiedliwiających mnie choć w połowie, ale żadne, nie chciały się podjąć tego wyzwania.
- Przepraszam, to już koniec. - oznajmiłam zdławionym głosem. Drgnął zdumiony, jakby nie tego oczekiwał usłyszeć. Sama byłam zdziwiona tym, co właśnie zrobiłam, ale nie byłam w stanie już dłużej ciągnąć tej szopki. To wszystko mnie przerosło, nie mogłam złapać tchu i miałam wrażenie, że moja twarz płonie. Ruszyłam pędem w stronę wyjścia, zaczynając się przeciskać przez plątaninę nóg i rąk. Pragnęłam jedynie ciszy i świętego spokoju, bo cisza stała się ostatnio moim nieosiągalnym narkotykiem.
***
Ogromny korek uprzykrzył życie kilku setkom ludzi. Poświąteczny korowód ciągnął się przez niemalże całą Filadelfię. Atmosfera świąt niknęła, a rzeczywistość wracała. Stalowoszare niebo nie pomagało w żaden sposób, przypominało jedynie o wczesnej porze i o zimowej chandrze opatulonej gryzącym swetrem.
Wypadłam z naszego bmw, pozostawiając biednego Antoine'a w wyścigu żółwi a resztę drogi postanowiłam pokonać pieszo. W rękach trzymałam gorącą kawę, masującą teraz moje zmarznięte dłonie. Z ust podczas każdego wydechu pojawiała się para, by po sekundzie rozpłynąć się w powietrzu. Oprószony puder na chodnikach lepił mi się do podeszew a nagie drzewa pod kruszonką śniegu kołysały się nieśpiesznie. Bajkowy krajobraz rozpuszczał się w niepamięć. Resztki zimy usuwały się wiosennej odwilży. Jednak podskórnie wcale jej nie czułam, we krwi wciąż miałam kryształki lodu, które chrzęszczały boleśnie podczas każdego ruchu serca. Po prostu świat ostatnio wydawał się taki mały, że nie mogłam oddychać.
Po misternej budowli Christ Church i dwa kilometry dalej Independence Hall dotarłam do celu. Pokonałam szybko kilka schodków pod uczelnią, a gdy nareszcie znalazłam się w środku otoczyło mnie przyjemne ciepło. Zauważyłam, że na drewnianej podłodze odnowiłam wzorki przemoczonych podeszew. Było tutaj nadzwyczaj cicho. Cóż się dziwić, godzina siódma zero dziewięć nie zachęca zbytnio do egzystowania.
- Cholerne ustrojstwo!
Drgnęłam z przerażenia. Obróciłam się wokół własnej osi. Przy drzwiach frontowych stał jakiś chłopak w miodowym płaszczu i pod spodem dziurawymi ciemnymi dżinsami. Majstrował coś przy swoim rozporku. Moja brew sama poszybowała ku górze. Wmurowało mnie w zapadającą się ziemię. To już nawet ludzie nie uważają toalet jako bezpiecznych odosobnionych miejsc do takich celów?
Niestety przegapiłam moment, kiedy zdążył się wyprostować i obrzucić mnie wzrokiem, ale stało się. Wystraszone i ciekawskie oczy, czarne jak tunele taksowały mnie na głęboko odznaczającej się twarzy od niemalże białych włosów. Wymienialiśmy się spojrzeniami w zamarciu, jednak postanowiłam, że nie będę wnikać. Ruszyłam pośpiesznie w stronę sali, gdzie odbywać miały się moje zajęcia. W chodzie ściągnęłam lewą ręką wełnianą czapkę a obcy ruszył za mną. Schody pod naszym ciężarem zaczęły wydawać dźwięki. Nieznajomy wtórował skrzypnięcia nadając jakiś rytm. Miałam ochotę zobaczyć jego minę, pogłębiającą się z każdym kolejnym krokiem po śmiercionośnej zapadni.
Po wdrapaniu się na pierwsze piętro skręciłam w lewo a kroki za mną znów zaczęły się powielać. Najpierw dłubał sobie przy rozporku, przy samym wejściu, teraz może chce mnie zaciągnąć w jakiś kąt? - podsuwała paranoiczna podświadomość.
Nagle coś skrzypnęło. Niosące echo zaprowadziło mój wzrok do przeciwległej strony piętra. Profesorka od urbanistyki wyszła z jakimiś papierami a stukot jej obcasów budził skomlące panele.
Dopadłam w końcu drzwi a wszystkie twarze zostały skierowane na mnie, czy też jak się po chwili okazało za mnie. Zza mojej osoby wyłonił się wcześniejszy nieznajomy.
- Przydzielono mnie do tej grupy - rzekł z zabójczym akcentem. Dykcja wskazywała na Anglika.
- Jak się nazywasz, mój drogi? - spytała Myers w łagodniejszej wersji niż zazwyczaj. Przygładziła nieco sztywne, płonące włosy i użyła mniej krwistej pomadki.
Jeszcze parę miesięcy temu, to byłam ja, wtedy Dan mi pomógł. Miałam wyrzuty sumienia, że tak go potraktowałam, choć przypuszczam, że od tamtej nocy, od której codziennie zasypiam z policzkami mokrymi od łez, wcale nie czułam się lepiej niż on. Zawsze sądziłam, że rozdzieranie się serca to tylko figura stylistyczna, teraz przekonałam się osobiście co to znaczy. Ja naprawdę coś czułam do tego Pomyleńca i nie byłam w stanie zabić tego uczucia, bo z każdą próbą to stawało się niestety coraz silniejsze... było nie do okiełznania.
- Andrew Vanderperre - odparł, a jego mowa powodowała u mnie spazmy fascynacji.
Obejrzałam się jeszcze raz za siebie. Długie rzęsy, niczym odnóża pająka rzucały cień na jego wklęsłe policzki, tuż nad zbyt zarysowaną szczęką. Musiał spostrzec mój ruch, bo on także oddał spojrzenie znad lekkiego nosowego garbka. Tym razem wykrzywił usta w półuśmiechu.
Z gracją oddaliłam się i zaczęłam poszukiwania wolnego miejsca. Wkrótce, gdy Myers męczyła Nowego, ja namierzyłam dwie chabrowe luki. Pomiędzy pulchną Emmą, która niezbyt ładnie pachnie i brzeg koło Jareda, i jego kumpli. Wybór był oczywisty.
- Usiądź koło Emmy, na pewno z przyjemnością ci pomoże w zapoznaniu się ze wszystkim - Dopadł mnie szyderczy głos Myers'owej i zaczęłam żałować, że ognisko na jej głowie nie jest prawdziwe.
Emma już szczerzyła się do Siwego Jace'a przyklepując siedzenie obok siebie. Przeklęłam pod nosem i gdy znów mój wzrok spoczął na udającym, że ja nie istnieję, Jaredzie, poczułam jak na policzki wypełza mi piekący rumieniec.
Zdjęłam z ramienia skórzaną torbę i przysiadłam się. Tak blisko. Czułam dziwnie przyjemne, płynące od niego ciepło. Serce zabiło mocniej.
Jego doskonale wyprofilowana proporcja twarzy rysowała się na świetle padającym ze ściano-okien. Lekko zadarty nosek, zaokrąglony podbródek, gęste brwi, ciągnące się kilometrami rzęsy. Ta perfekcja powodowała, że moje atomy zmierzały kawałeczek po kawałeczku w stronę autodestrukcji. Po skroni spływało mu jedno osierocone pasemko. Świerzbiło mnie, aby zatknąć mu go za ucho. Ale wydawało mi się, że gdybym to zrobiła, mógłby mi wyrwać rękę.
Gdy wyjęłam notatki nasze ręce zetknęły się ze sobą. Włosy na obydwu, jakby w zmowie, stanęły dęba w decydującym momencie. Przepływał przez nie delikatny prąd, przekładający się dalej w ciarki rozchodzące po reszcie ciała. Nie mogłam powstrzymać mięśni twarzy, z którymi usilnie walczyłam, aby nie utworzyły uśmiechu. To było tak okrutnie nie na miejscu, zawsze jak wtedy, gdy zostałeś posądzony o coś w dzieciństwie a śmiałeś się, więc to przesądzało sprawę, iż to ty zrobiłeś. Miałam ogromne trudności ze skupieniem się na wykładzie, gdy on był tak blisko, że moja skóra dotykała jego. Starałam sobie uświadomić, że dzieliła nas w rzeczywistości większa odległość niż stąd na Marsa.
Jednakże od tej myśli odwlekały mnie jego dezorientujące sygnały. Byłam niemalże pewna, iż on też to odczuł. Odchrząkając i zmieniając co chwila pozycję tylko to potwierdzał. Prawą ręką podparł się zakrywając usta i potem znów je oblizał, by powrócić do dwóch dłoni na kartce papieru.
Wykład dobiegł końca wraz z tą słodką torturą. Zebrałam do ręki notatki i usunęłam się, aby zwolnić przejście, między innymi Leto, który wyglądał na naburmuszonego i gotowego do ucieczki.
I moje przeczucia się sprawdziły. Gdy tylko stanęłam na schodach, on zgrabnie wyminął mnie, pozostawiając jedynie lekki powiew z jego zapachem: mydła i atramentu. Poczułam nagłe pieczenie w oczach. Zarzuciłam torbę, wzięłam opróżniony kartonowy kubek i zaczęłam iść, szybciej niż planowałam. Nagle jak spod ziemi wyrósł przede mną miodowy płaszcz. Próbowałam go wyminąć, ale moja noga nie natrafiła na schodek i wywinęła kozła w powietrzu. Ostatnim, co poczułam, był piekielny ból w kostce a potem nastała ciemność, jak kurtyna sygnalizująca koniec przedstawienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz