Zamaszyście rozejrzałam
się po całym parkingu. Jared ledwo trzymał się nogach. Wsiadał właśnie
do środka jakiegoś czarnego wozu. Szybko dogoniłam go zanim jeszcze
włączył silnik i nie czekając na pozwolenie wskoczyłam na przednie
siedzenie.
- Co ty wyprawiasz?!
Życie ci nie miłe?! - Zawarczałam do sylwetki zlewającej się z
wszechobecną ciemnością. Śmierdziało od niego nieprzyjemnym odorem
alkoholu, który drażnił mój węch. Światło latarni tworzyło wokół jego
głowy aureolę a rzęsy rzucały cień na policzki.
On tylko czknął wpatrując się w świecące lodowatą bielą gwiazdy na czarnym niebie za szybą.
- A obeszłoby cię to w
ogóle? - wycedził przez zęby oschłym głosem powodując, że odczułam
mdlące uczucie w żołądku. Przywarłam do fotela niczym stopiony wosk.
- Nie mów tak. Myślałam, że już sobie to wyjaśniliśmy.
- Nie rozumiesz, że tu
nie ma co wyjaśniać?! - gapił się teraz we mnie tępo, przez co coś we
mnie oklapło. Zachowywał się jak nie on, ten prawdziwy nie on. Od zawsze
był inny, ale teraz znów był nadąsanym chłopcem, w dodatku pod zasłoną
procentów.
- Przecież wiesz, że mi na tobie zależy - wyznałam prawie, że szeptem.
- Nie dbam o to - rzucił.
- O co ci chodzi?! -
weszłam mu w zdanie zanim zaczął kontynuować. Chwilowa konsternacja
szybko przerodziła się w zimną wściekłość. Byłam wściekle zraniona, że
moje wcześniejsze słowa nic dla niego nie znaczą. - Znowu zachowujesz
się jak ten rozwydrzony, obrażony na cały świat gówniarz! Więc powiedz
mi wprost, do jasnej cholery O CO CI CHODZI?!
Westchnął od niechcenia kręcąc głową.
- PO PROSTU PRZESTAŃ
WPIEPRZAĆ SIĘ DO MOJEGO ŻYCIA! - wrzasnął mi prosto w twarz, mocno
wskazując na mnie palcem. Moje ciało przeszedł dreszcz i to tak silny,
że aż cała się wzdrygnęłam. W tej chwili już kompletnie sprowadził mnie
na manowce. Ton miał ostry jak sztylet, który właśnie wepchnął mi prosto
w serce. Nasze głosy wzniosły się do jednego, wielkiego krzyku. - BO
ONO I TAK JEST JUŻ MOCNO ZJEBANE! ZAJMIJ SIĘ W KOŃCU SOBĄ, KRÓLOWO LODU!
- Czułam pijacki oddech na twarzy. Miałam niemal wrażenie, że staje
się szkarłatny od gniewu pędzącego w jego żyłach. Nawet nie zdawał sobie
sprawy, jaki ból mi zadaje.
Oboje darliśmy się
prosto w swoje twarze. Jego podniesiony głos był jakimś
niewytłumaczalnym zjawiskiem. Cały aż wibrował od dźwięku wydobywanego z
jego środka. Prowokował moje zmysły. Gdybym go nie znała z pewnością
przeraziłabym się o wiele bardziej niż przy naszym pierwszym spotkaniu.
Wydawało mi się, że minęły wieki od tamtej chwili, gdy był dla mnie
jedną kolosalną tajemnicą. Nadal nią był, ale teraz wydawało mi się, że o
jedną dziesiątą mniejszą.
- TYLKO POTRAFISZ SIĘ
UŻALAĆ NAD SOBĄ, MYŚLISZ TYLKO I WYŁĄCZNIE O SOBIE! - Gorycz wypalała mi
język z każdym kolejnym słowem. On znów był tym rozwścieczonym lwem z
nieposkromionymi marzeniami o soczystej zdobyczy.
- ZNIKNIJ W KOŃCU TAK NAGLE, JAK SIĘ POJAWIŁAŚ! WRÓĆ TAM, SKĄD PRZYBYŁAŚ! - Zawyrokował twardo.
- SKOŃCZYŁEŚ JUŻ?!
- NO NIE WIEM. SKOŃCZYŁEM?! - warknął z podszytą ironią.
Nagle usłyszeliśmy kilka
grzmotów na raz a na niebie zaczęły się sypać kolorowe iskry, które
rzucały poświatę na zamgloną twarz Jareda. Zacisnął wargi i oboje
ucichliśmy. Nowy rok powitany podczas kłótni, jak miło.
Leto był piękny,
straszliwie, ale jednocześnie taki zimny i oschły. Srebrzysty blask
księżyca podkreślał wygięcie jego ust, kształt kości policzkowych, cień
rzęs, linię szyi. Lubiłam na niego patrzeć, gdy nie widział, bo nie mógł
odebrać wtedy tego dwuznacznie. Był cholernie pięknym mężczyzną. W tej
chwili mogłam przysiąc, że moje serce po malusieńku zaczynało pękać na
jego widok. Rozwiane włosy zamiatały powierzchnię całej twarzy a oczy
między pojedynczymi pasmami błyszczały od nadmiaru alkoholu.
Wyczerpanie spadło na
mnie jak ciężki płaszcz. Cisza dzwoniła mi w uszach. Szczypanie w oczach
szybko zastąpiły łzy, które zaczęły się przebijać przez tusz. Oparłam
się o siedzenie i odwróciłam twarz w przeciwną stronę. Nie chciałam,
żeby dostrzegł, że jestem na tyle słaba, że płaczę. On też wyprostował
się na fotelu i z sykiem wciągnął powietrze. Wystrzały trwały w
nieskończoność, przypominając mi jedynie o bólu łamiących się we mnie
kości. Odgarnął z czoła poplątane, ciemne kosmyki i tym samym z
nadgarstka zsunął się jego przydługi rękaw a lewa ręka ukazała mi coś
obcego. Malunek. Mrok uniemożliwił dokładne rozpoznanie kompozycji, ale
było to coś na kształt krzyżyka ograniczonego kołami.
W tej chwili
przypomniałam sobie, że go wciąż nie znam, że jest dla mnie obcy i ma
jeszcze tak wiele ukrytych kwestii w tej duszy zamykanej na klucz. Nie
wiem na co czekaliśmy, ale nie mogłam już dłużej znieść tej tortury.
Pchnęłam przed sobą drzwiczki i wypadłam na asfalt. Z całej siły nimi
trzasnęłam i pobiegłam kilka kroków dalej. Gdy usłyszałam przeraźliwy
pisk i poczułam smród palącej się gumy opon, przystanęłam i obejrzałam
się za siebie. Auto, w którym jeszcze przed momentem siedziałam, teraz z
zabójczą prędkością wpłynęło na główną ulicę. Czułam coraz mocniej jak
ból usadowiony tuż pod żebrami uciska na płuca. Zignorowałam go i po
chwili patrzenia w mijające się samochody ruszyłam jak mechaniczna lalka
w stronę dudniącej muzyki, nawet już nie ocierając łez z policzków. W
tej chwili moim największym pragnieniem było, aby zwinąć się w kłębek i
zapomnieć o życiu. Nie miałam najmniejszej ochoty wracać do tej krainy
przesączonej śmiechem i zabawą. Ale Dan....
Kolory tak bardzo
dokuczliwe i uciążliwe w tej chwili zaatakowały mnie. Stanęłam w
wejściowym progu. Mrugnęłam kilka razy zyskując ostrość widzenia i
objęłam wzrokiem całą salę. Pot na nagiej skórze lśnił pędzony duchotą,
energią i witalnością. Klub został wypchany niczym puszka pełna sardynek
mających epilepsję (dziwaczny taniec w miejscu spowodowany jego
większym brakiem). Gubiłam się w tym wszystkim, czułam jak małe dziecko
po raz pierwszy zabrane na miasto. Na monitorach wyświetlano nowy ciąg
liczb 1992, do których trzeba było przywyknąć. Dan stał opierając się o
takowy i popijał jakiś trunek. Miał przekrzywiony krawat i pomiętą
koszulę. Gdy mnie dostrzegł natychmiast odłożył szklaneczkę na pobliską
półeczkę i zaczął iść w moją stronę, jednak tym razem wyraz jego twarzy
pozostał bez zmian. Był jakiś przygaszony i ponury. Szybko znalazł się
tuż obok, ale wbrew oczekiwaniu minął mnie, jakby nie zauważył swojej
dziewczyny.
- Dan?! - zawołałam za
nim rozgniewana, a on odwrócił się. Przekrzywił głowę patrząc teraz na
mnie z wyrzutem. Podeszłam bliżej. Unikałam jego wzroku, którym wiercił
we mnie dziurę. Rozpaczliwie szukałam odpowiednich słów,
usprawiedliwiających mnie choć w połowie, ale żadne, nie chciały się
podjąć tego wyzwania.
- Przepraszam, to już
koniec. - oznajmiłam zdławionym głosem. Drgnął zdumiony, jakby nie tego
oczekiwał usłyszeć. Sama byłam zdziwiona tym, co właśnie zrobiłam, ale
nie byłam w stanie już dłużej ciągnąć tej szopki. To wszystko mnie
przerosło, nie mogłam złapać tchu i miałam wrażenie, że moja twarz
płonie. Ruszyłam pędem w stronę wyjścia, zaczynając się przeciskać przez
plątaninę nóg i rąk. Pragnęłam jedynie ciszy i świętego spokoju, bo
cisza stała się ostatnio moim nieosiągalnym narkotykiem.
***
Ogromny korek uprzykrzył
życie kilku setkom ludzi. Poświąteczny korowód ciągnął się przez
niemalże całą Filadelfię. Atmosfera świąt niknęła, a rzeczywistość
wracała. Stalowoszare niebo nie pomagało w żaden sposób, przypominało
jedynie o wczesnej porze i o zimowej chandrze opatulonej gryzącym
swetrem.
Wypadłam z naszego bmw,
pozostawiając biednego Antoine'a w wyścigu żółwi a resztę drogi
postanowiłam pokonać pieszo. W rękach trzymałam gorącą kawę, masującą
teraz moje zmarznięte dłonie. Z ust podczas każdego wydechu pojawiała
się para, by po sekundzie rozpłynąć się w powietrzu. Oprószony puder na
chodnikach lepił mi się do podeszew a nagie drzewa pod kruszonką śniegu
kołysały się nieśpiesznie. Bajkowy krajobraz rozpuszczał się w
niepamięć. Resztki zimy usuwały się wiosennej odwilży. Jednak podskórnie
wcale jej nie czułam, we krwi wciąż miałam kryształki lodu, które
chrzęszczały boleśnie podczas każdego ruchu serca. Po prostu świat
ostatnio wydawał się taki mały, że nie mogłam oddychać.
Po misternej budowli
Christ Church i dwa kilometry dalej Independence Hall dotarłam do celu.
Pokonałam szybko kilka schodków pod uczelnią, a gdy nareszcie znalazłam
się w środku otoczyło mnie przyjemne ciepło. Zauważyłam, że na
drewnianej podłodze odnowiłam wzorki przemoczonych podeszew. Było tutaj
nadzwyczaj cicho. Cóż się dziwić, godzina siódma zero dziewięć nie
zachęca zbytnio do egzystowania.
- Cholerne ustrojstwo!
Drgnęłam z przerażenia.
Obróciłam się wokół własnej osi. Przy drzwiach frontowych stał jakiś
chłopak w miodowym płaszczu i pod spodem dziurawymi ciemnymi dżinsami.
Majstrował coś przy swoim rozporku. Moja brew sama poszybowała ku górze.
Wmurowało mnie w zapadającą się ziemię. To już nawet ludzie nie uważają
toalet jako bezpiecznych odosobnionych miejsc do takich celów?
Niestety przegapiłam
moment, kiedy zdążył się wyprostować i obrzucić mnie wzrokiem, ale stało
się. Wystraszone i ciekawskie oczy, czarne jak tunele taksowały mnie na
głęboko odznaczającej się twarzy od niemalże białych włosów.
Wymienialiśmy się spojrzeniami w zamarciu, jednak postanowiłam, że nie
będę wnikać. Ruszyłam pośpiesznie w stronę sali, gdzie odbywać miały się
moje zajęcia. W chodzie ściągnęłam lewą ręką wełnianą czapkę a obcy
ruszył za mną. Schody pod naszym ciężarem zaczęły wydawać dźwięki.
Nieznajomy wtórował skrzypnięcia nadając jakiś rytm. Miałam ochotę
zobaczyć jego minę, pogłębiającą się z każdym kolejnym krokiem po
śmiercionośnej zapadni.
Po wdrapaniu się na
pierwsze piętro skręciłam w lewo a kroki za mną znów zaczęły się
powielać. Najpierw dłubał sobie przy rozporku, przy samym wejściu, teraz
może chce mnie zaciągnąć w jakiś kąt? - podsuwała paranoiczna
podświadomość.
Nagle coś skrzypnęło.
Niosące echo zaprowadziło mój wzrok do przeciwległej strony piętra.
Profesorka od urbanistyki wyszła z jakimiś papierami a stukot jej
obcasów budził skomlące panele.
Dopadłam w końcu drzwi a
wszystkie twarze zostały skierowane na mnie, czy też jak się po chwili
okazało za mnie. Zza mojej osoby wyłonił się wcześniejszy nieznajomy.
- Przydzielono mnie do tej grupy - rzekł z zabójczym akcentem. Dykcja wskazywała na Anglika.
- Jak się nazywasz, mój
drogi? - spytała Myers w łagodniejszej wersji niż zazwyczaj.
Przygładziła nieco sztywne, płonące włosy i użyła mniej krwistej
pomadki.
Jeszcze parę miesięcy
temu, to byłam ja, wtedy Dan mi pomógł. Miałam wyrzuty sumienia, że tak
go potraktowałam, choć przypuszczam, że od tamtej nocy, od której
codziennie zasypiam z policzkami mokrymi od łez, wcale nie czułam się
lepiej niż on. Zawsze sądziłam, że rozdzieranie się serca to tylko
figura stylistyczna, teraz przekonałam się osobiście co to znaczy. Ja
naprawdę coś czułam do tego Pomyleńca i nie byłam w stanie zabić tego
uczucia, bo z każdą próbą to stawało się niestety coraz silniejsze...
było nie do okiełznania.
- Andrew Vanderperre - odparł, a jego mowa powodowała u mnie spazmy fascynacji.
Obejrzałam się jeszcze
raz za siebie. Długie rzęsy, niczym odnóża pająka rzucały cień na jego
wklęsłe policzki, tuż nad zbyt zarysowaną szczęką. Musiał spostrzec mój
ruch, bo on także oddał spojrzenie znad lekkiego nosowego garbka. Tym
razem wykrzywił usta w półuśmiechu.
Z gracją oddaliłam się i
zaczęłam poszukiwania wolnego miejsca. Wkrótce, gdy Myers męczyła
Nowego, ja namierzyłam dwie chabrowe luki. Pomiędzy pulchną Emmą, która
niezbyt ładnie pachnie i brzeg koło Jareda, i jego kumpli. Wybór był
oczywisty.
- Usiądź koło Emmy, na
pewno z przyjemnością ci pomoże w zapoznaniu się ze wszystkim - Dopadł
mnie szyderczy głos Myers'owej i zaczęłam żałować, że ognisko na jej
głowie nie jest prawdziwe.
Emma już szczerzyła się
do Siwego Jace'a przyklepując siedzenie obok siebie. Przeklęłam pod
nosem i gdy znów mój wzrok spoczął na udającym, że ja nie istnieję,
Jaredzie, poczułam jak na policzki wypełza mi piekący rumieniec.
Zdjęłam z ramienia
skórzaną torbę i przysiadłam się. Tak blisko. Czułam dziwnie przyjemne,
płynące od niego ciepło. Serce zabiło mocniej.
Jego doskonale
wyprofilowana proporcja twarzy rysowała się na świetle padającym ze
ściano-okien. Lekko zadarty nosek, zaokrąglony podbródek, gęste brwi,
ciągnące się kilometrami rzęsy. Ta perfekcja powodowała, że moje atomy
zmierzały kawałeczek po kawałeczku w stronę autodestrukcji. Po skroni
spływało mu jedno osierocone pasemko. Świerzbiło mnie, aby zatknąć mu go
za ucho. Ale wydawało mi się, że gdybym to zrobiła, mógłby mi wyrwać
rękę.
Gdy wyjęłam notatki
nasze ręce zetknęły się ze sobą. Włosy na obydwu, jakby w zmowie,
stanęły dęba w decydującym momencie. Przepływał przez nie delikatny
prąd, przekładający się dalej w ciarki rozchodzące po reszcie ciała. Nie
mogłam powstrzymać mięśni twarzy, z którymi usilnie walczyłam, aby nie
utworzyły uśmiechu. To było tak okrutnie nie na miejscu, zawsze jak
wtedy, gdy zostałeś posądzony o coś w dzieciństwie a śmiałeś się, więc
to przesądzało sprawę, iż to ty zrobiłeś. Miałam ogromne trudności ze
skupieniem się na wykładzie, gdy on był tak blisko, że moja skóra
dotykała jego. Starałam sobie uświadomić, że dzieliła nas w
rzeczywistości większa odległość niż stąd na Marsa.
Jednakże od tej myśli
odwlekały mnie jego dezorientujące sygnały. Byłam niemalże pewna, iż on
też to odczuł. Odchrząkając i zmieniając co chwila pozycję tylko to
potwierdzał. Prawą ręką podparł się zakrywając usta i potem znów je
oblizał, by powrócić do dwóch dłoni na kartce papieru.
Wykład dobiegł końca
wraz z tą słodką torturą. Zebrałam do ręki notatki i usunęłam się, aby
zwolnić przejście, między innymi Leto, który wyglądał na naburmuszonego i
gotowego do ucieczki.
I moje przeczucia się
sprawdziły. Gdy tylko stanęłam na schodach, on zgrabnie wyminął mnie,
pozostawiając jedynie lekki powiew z jego zapachem: mydła i atramentu.
Poczułam nagłe pieczenie w oczach. Zarzuciłam torbę, wzięłam opróżniony
kartonowy kubek i zaczęłam iść, szybciej niż planowałam. Nagle jak spod
ziemi wyrósł przede mną miodowy płaszcz. Próbowałam go wyminąć, ale moja
noga nie natrafiła na schodek i wywinęła kozła w powietrzu. Ostatnim,
co poczułam, był piekielny ból w kostce a potem nastała ciemność, jak
kurtyna sygnalizująca koniec przedstawienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz