Ostatnio zbyt często zastanawiałam się co by było,
gdybyśmy zostali w Houston, tak jak obiecali. Mówili, że to już ostatnia
przeprowadzka. Sama nie wiem, czy w to wierzyłam. Chyba przestałam, gdy już w
dzieciństwie zaczęli mnie non stop zawodzić. W Houston wciąż byłabym popularna,
miała prawdziwych przyjaciół, piękny dom z basenem, którego tu brakuje.
Chciałabym znów wyjść z Camille na zakupy i do
naszej lodziarni, zamówić ulubione lody koktajlowe. Potem udać się do Parku
Discovery Green, gdzie narzekałybyśmy na wrzeszczące i chlapiące wodą dzieci.
Jednak skończyłam tu, w miejscu, gdzie diabeł mówi
dobranoc. Wspomnienia niedawnej przeszłości kłębiły się we mnie, niczym chmara
wściekłych pszczół. Bo to tylko zwykłe gdybanie. Kolejne pretensje kolejnego
podmiotu ludzkiego do przeszłości... Tutaj się tylko wszystko komplikuje. W domu
atmosfera jest tak napięta, że poza spuchniętymi ścianami mojego azylu mam
wrażenie, że wdycham trujący gaz. Byłam taka samotna, jakbym nie przynależała
do nikogo i niczego. Mama, która zawsze i we wszystkim mnie strofowała, teraz jest
wobec mnie zimna, pała zupełną obojętnością. Teraz myślę, że lepiej gdy ciągle
mnie krytykowała. Nie czułabym takiej pustki, jakbym utraciła część siebie.
Tato również. Zawsze wolał samotność albo pracę od własnej rodziny. Jednak
dziwnym sposobem wszystko wiedział, co dzieje się w domu. Swoją drogą, to
zdumiewające ile człowiek może się dowiedzieć, udając, że nic go nie obchodzi.
Zapisałam się na siłownię i basen, aby nie stracić
resztek rozsądku. Zapełnić w myślach dziury, które były wielkości sera
szwajcarskiego. Musiałam odreagować codzienną męczarnie w postaci własnego
życia.
W jednym spośród takich treningów zrozumiałam, że to
Leto był odskocznią od tego wszystkiego, szarego codziennego życia. Nawet nie
zauważyłam, kiedy tak bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Gapiłam się na niego,
ba! Molestowałam go wzrokiem, gdy on po prostu siedział kilka stołów dalej na
swoim miejscu i jeździł widelcem po frytkach, przysłuchując się widocznie niezbyt
interesującej rozmowie paczki. Swoją niezwykłością i oryginalnością zabierał w
inne miejsce, z dala od tej przyziemności.
- Kłopoty w raju? - spytała blondyneczka łowiąc
jedzenie z talerza. Jej blada skóra, typowa dla ludzi ze skandynawskim
pochodzeniem świeciła się bardziej niż zwykle.
- Chyba w piekle. - Przeniosłam splecione ręce na
kant stołu.
- Woah - zawyła Holly. - Jak to mówiła Myers?
Jesteście prawdziwym przykładem bycia huraganem i lekkim powiewem - powiedziała
w sposób przedrzeźniający profesorkę i odgryzła kawałek wcześniej złapanej frytki.
Obejrzała się przez ramię, na Leto a potem zachichotała.
- W sumie, gdyby miał dobrze pod piątą klepką to by
był mega ciachem - wywnioskowała nagle z udawaną obojętnością. Widziałam jak
zerka na nic nieświadomego Dana. Próbuje zwrócić na siebie jego uwagę, sprawić,
aby poczuł się zazdrosny.
Sądzę jednak, że zamiast jemu udzieliło się to mnie.
Zazdrość teraz trawiła moje wnętrzności. Miałam ochotę wykrzyczeć jak smarkata
sześciolatka, że nie ma prawa tak mówić, bo ta zabawka jest moja. Z drugiej zaś
strony przecież on mnie wcale nie obchodził.
- Jak dla mnie za duży brutal, no spójrzcie tylko na
niego - powiedział Billie. A wszyscy wokół jak na ironię zrobili to, co nakazał.
Przecież dyskretność to pierwsze imię tej uczelni...
- I znów to robicie, czuję się wykluczony - Dan
wzniósł alarm broniący swej męskości. Zdawało mi się, że gdyby tego nie zrobił,
jego ego byłoby mocno pokrzywdzone. Po prostu musiał na każdym kroku
podkreślać, że jest prawdziwym samcem alfa.
- Nam z Danem za to idzie wspaniale - Dziewczyna zrobiła
do niego maślane oczka spod grubych oprawek, a on posłał jej ciepły uśmiech. -
Naprawdę mi przykro, że musisz się z nim męczyć.
Znów dosięgłam Leto wzrokiem. Włosy zasłaniały mu
połowę twarzy, ale i tak mogłam dostrzec jak przypatruje się ludziom obok,
jakby nie wiedział o co im chodzi. Fioletowłosa siedząca tuż przy nim dźgnęła go
w ramię i wskazała na mnie ręką. Czułam, że powinnam się odwrócić, ale nie
potrafiłam. Oboje w tym samym czasie przenieśli na mnie wzrok. Przez moment
zarówno ona i on obserwowali mnie z daleka. Dziewczyna miała coś z Azjatki,
wąski podbródek i lekko skośne oczy. Była tak samo blada jak reszta. Zaczęłam
się zastanawiać czy gdybym chciała, to przyjęliby mnie do swojej bandy z moją oliwkową
cerą.
- Yhym. - burknęłam. Fioletowłosa spuściła ze mnie
wzrok, gdy on wciąż taksował mnie swoimi smutnymi błękitnymi oczyma na pozór
nic niewyrażającej twarzy. Przyglądał się tak, a ja czułam jak pod jego
penetracją znów wyniszcza mnie od wewnątrz, wciąż nie mogąc nic odczytać z jego
niby zwyczajnej miny i zachowania. Sekunda za sekundą czułam jak niepożądane
emocje w moim ciele zyskują na sile. To doprowadzało mnie do szału. Oddałabym wszystko,
żeby dowiedzieć się, co właśnie dzieje się w jego umyśle. Po chwili on także
odwrócił ode mnie wzrok, wracając do rozmowy. Nad jego głową wisiał plakat
związany z jakimś kolejnym wielkim wydarzeniem uczelni.
- O co chodzi z tym plakatem? - spytałam, próbując
coś zrozumieć z odległości.
Holly podążyła za mną oczami i rozpromieniła się.
- Już niedługo sezon karnawałowy, więc radzę zakupić
maskę. - wytłumaczyła krótko.
- Deanowi by się spodobało - wtrącił Billie.
Prawdopodobnie mówił o chłopaku z grupki Leto, z którym szalał na parkiecie
owej nocy, gdy tymczasem ubezwłasnowolniona ja lądowałam w basenie.
- Erotoman - rzuciła Holly przewalając oczami.
Widziałam jak co chwila zerka na Dana, czy aby ją
zauważył. Ja sama nie mogłam już tego znieść.
- Wybieramy się z Danem do kina, idziecie z nami? -
spytałam na przekór wiecznie biednemu Złotemu Chłopcu. Widziałam ukradkiem jak
wzdryga się, aby coś powiedzieć, ale ostatecznie się poddał.
- Jasne, kiedy? - spytała blondynka.
- W sobotę.
- Niestety, jadę do
Michigan, do ciotki. - oznajmił Billie.
- Świetnie, nie mam planów. - Holly z
podekscytowaniem kręciła głową a jej lekko falowane włosy zaczęły zamiatać część
powierzchni stołu. - Co grają?
- Słyszałam, że mają jakąś nagrodę filmową i możemy
wybrać. Co nie Dan? - zwróciłam się do niego dla pewności czy nic nie
pokręciłam, bo jak zwykle miałam wtedy głowę w chmurach.
- Właściwie to chciałem cię zabrać na Dirty Dancing - tak dobitnie zaakcentował
''cię'', że musiałam wziąć łyk herbaty, aby zakryć, że spaliłam buraka przez
swoje nierozsądne posunięcie. Nie dość, że pogrążyłam siebie, to mogłam sobie
jedynie wyobrazić jak czuła się teraz jawnie zakochana Holly.
- Pheobe? - odchrząknęłam.
- Niestety, będę niańczyć bliźniaki siostry -
westchnęła, co miało świadczyć, że wcale nie podoba jej się taki sposób
spędzania sobotniego wieczoru.
Zerknęłam znów w stronę Oszołomów, ale moje oczy już
nikogo nie zastały. Szybko odszukałam ich, zmierzających ku wyjściu. Coś we
mnie drgnęło, a potem nakazało mi za nimi pobiec.
***
- Przepraszam! - wrzasnęłam do jego pleców chyba
trochę zbyt głośno, a zakichane echo w wąskim korytarzyku jeszcze bardziej
pogłębiło mój krzyk.
Wszyscy nagle się odwrócili. Wszyscy czyli cała
banda, młoda profesorka, która całe szczęście nie miała z moją grupą wykładów i
dwie chichoczące czarnoskóre studentki. Wiedziałam, że robię z siebie kompletną
kretynkę, istne pośmiewisko. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę musiała się
błaźnić przed kimś tak niskiego pokroju, lecz jak zwykle zadziwiłam samą siebie,
poprawka - JA NIE POZNAWAŁAM SAMEJ SIEBIE. Czułam się jakby tam w środku mnie
jakaś część stała się wadliwa, tworząc tą zdesperowaną idiotkę.
- Słuchaj, naprawdę mi przykro - słowa same
wyleciały mi z ust na widok jego twarzy, na której malował się wyraz udręki. Pokręcił
się przez chwilę w miejscu, jakby toczył walkę sam ze sobą czy aby na pewno
powinien zostać i wysłuchać, co mam do powiedzenia. Reszta powoli zaczęła się
oddalać, chyba nawet zbyt powoli... Jestem pewna, że gdyby nie ogólnie przyjęte
zasady dobrego zachowania publicznego chętnie by przystanęli i posłuchaliby, co
mamy sobie do powiedzenia. Gdy się w końcu zatrzymał, podeszłam do niego bliżej
i czekałam na reakcję. Zmrużył lekko oczy i wydmuchnął powietrze.
- Spoko, wyrzucali mnie z lepszych miejsc - Wyczułam
nutkę ironicznej irytacji.
- Proszę... - zaczęłam, ale reszta zdania, jakby nie
mogła przecisnąć się przez moje gardło. Nie miałam najmniejszej ochoty
płaszczyć się przed nim. Jednak jeszcze bardziej nie miałam najmniejszej ochoty
być ''tą straconą''.
- Jared. - zaczęłam z lekka, jednak jego imię tak
nie zabrzmiało. Rodzące się w moich ustach wykrzywiło mi twarz jak kwas, dzięki
czemu brzmiało jak przekleństwo.
Schowałam lewą rękę za plecami i zacisnęłam ją w
piąstkę. Moja twarz z kolei ułożyła przepraszający wyraz, który miał mi pomóc w
tym przedsięwzięciu. Lecz jeśli nigdy go nie ćwiczyłaś czy wykorzystywałaś,
mogło to niestety wypaść dość sztucznie....
- Nie rezygnuj z niczego, z mojego powodu. To
głupie. - wymamrotałam chwiejącym głosem, nieco zażenowana swoimi własnymi słowami.
- Zabiorę płótno ze sobą i zaczniemy pracę, nawet jeśli to pieprzone Long Beach
Island ma zostać miejscem, gdzie nikt nam nie przeszkodzi. - powiedziałam
celowo wykorzystując jego sformułowanie, przez co chyba nawet przez jego gębę
przemknął półuśmiech, (albo to mój osąd został już całkowicie skrzywiony).
Studiował przez chwilę moją twarz jak zwykle, kiedy chciał
mnie wkurzyć. Jego oczy pociemniały. Wtedy się odwrócił i zaczął ode mnie
oddalać jak gdyby nigdy nic. Poczułam się jakbym dostała w twarz.
- Jared! - zawołałam. Przysięgam, jeśli jeszcze raz
wypowiem jego imię na głos to rzucę się pod pędzący pociąg. Ruszyłam za nim.
- Idziemy do kina w sobotę więc... - zniżyłam ton do konspiracyjnego szeptu. - nie
będziemy mogli się spotkać.... ALE, jeśli chcesz możesz się zabrać z nami. -
Słowa wypadły mi z krtani jak krew z ciętej rany. Przeklęłam w myślach. Danowi
na pewno to się nie spodoba. Był sceptycznie nastawiony do wspólnego wyjścia z
przyjaciółmi, których znał długo przede mną a co dopiero z kimś w rodzaju
nieoficjalnego wroga. Z drugiej zaś strony wiedziałam, że dobroduszność i
uległość szybko zmyją każdą rysę na jego silnych uczuciach w stosunku do mnie.
Spójrzmy prawdzie w oczy. Dan to pantofel, którym mogłam bezkarnie poniewierać.
- Kupię ci nawet bilet, popcorn... jeśli chcesz.
Tylko wybacz mi i zgódź się na to wspólne pracowanie. - mówiłam do bólu
błagalnym tonem, już nawet nie zwracając na to, co usłyszą inni.
Moje zdeterminowanie nie parowało. Coś mi nie
pozwalało odpuścić. Po trupach do celu, choćby tym trupem miałabym być nawet ja
sama. No i miał rację, Świrus. Uczepiłam się go jak ''gówno buta''. Totalnie
zbzikowałam. Jakieś cholerne magnesy w naszych duszach nie pozwalały się
rozłączyć. Postanowiłam dać mu ostatnią szansę, a raczej dać ją n a m.
Przystanął,
jakby nagle wyrósł przed nami ogromny mur.
- Przecież już to zrobiłem. - Jego jędrne usta
rozciągnęły się w prowokującym uśmiechu. Czy jego satysfakcjonuje upokarzanie
mnie, czy to tylko kolejna gierka? - Nie powiedziałem, że ci nie wybaczam, a
tym bardziej, że się nie zgadzam. Halo, imprezka u Damiena Hirsta, wszędzie te
zasrańce, znaczy znawcy sztuki, żarcie za darmocha, plus hajs. Duużo hajsu. -
Na to ostatnie wytrzeszczył oczy i obejrzał się za sobą, jakby sprawdzał czy
nadal tu jestem. - Tylko duży popcorn. - Rzucił jak pan sytuacji do podwładnej.
- E, Sparks? - burknął. Od razu ścięłam go wzrokiem.
- Wiem, co możemy zrobić z twoimi pluszakami.
Jakby mnie mogło teraz nie być, przecież sama się
proszę.
***
Położyłam nogę na stopniu. Czułam jak gładź
rozchodzi się pod jej naciskiem, niczym najzwyklejszy piasek. Chciałam złapać
się barierki, ale zamiast tego moja ręka zatoczyła krąg w powietrzu pomiędzy
wystającymi prętami, widocznie pozostałościami po takowej balustradzie. Całe
szczęście udało mi się zachować równowagę. Kątem oka zauważyłam, że Jared
zdusza w sobie śmiech na widok nieporadnej Sky. Pod pachą bezpiecznie dzierżył
nasze dzieło. Od chwili tamtejszej rozmowy, w przedsionku na uczelni raczyłam
nazywać go po imieniu, miałam dość wymyślania coraz to nowszych przydomków dla
niego.
Po kolejnych schodkach stąpałam tak ostrożnie, jak
po rozżarzonych kamieniach, czyli ruchem baletnicy, tempem ślimaka. Były tak
wąskie, że mieściła się na nich tylko jedna osoba, przodowałam wówczas ja. Jay
wlókł się za mną, co dawało mi pewną satysfakcję.
Od ścian odchodził płatami cały tynk, już nie mówiąc
o zupełnie zdrapanej farbie z ery kamienia łupanego, odsłaniając kruszące się
stare cegły. Z każdym kolejnym krokiem nasilało się tak znane mi uczucie - lęk
o własne życie. W każdej chwili przecież ta cała atrapa klatki schodowej mogła
runąć, teleportując mnie do piwnicy. A ja nie chciałam tutaj umierać, na pewno
nie tu, zmiażdżona przez tynk i tak zwane ''schody''.
Przedarł się przede mnie i pchnął skrzypiące drzwi. Ubrałam
się na luzie, żeby do niego pasować. Zwykłe trampki, czarny top, granatową
koszulę i mom jeansy. Ostatnio jakoś zaczęło mi zależeć. Ruchem ręki zaprosił
mnie do środka. Dotarłam! Pisząc rychłe CV chyba powinnam wspomnieć, że byłam
na krawędzi życia i śmierci. W środku od razu rzucił mi się w oczy ogromny stojący
zegar na tle obrzydliwej prążkowanej tapety. Jego bicie przypominało dźwięk
umierającego serca. Gdy w końcu oderwałam od niego wzrok dotarło do mnie, że
już jesteśmy w salonie. Panowały tu zwykłe drewniane meble i szmaciany dywanik
na podłodze. Zielonkawa tapeta wciąż bijąca mnie po oczach zaprowadziła do
dwóch dziur, prawdopodobnie małej kuchni i ciasnego pokoiku, gdzie mieściło się
tylko jedno łóżko i drobna komoda. Przeraziłam się wielkością i warunkami,
jakie tu panują. Mój pokój był większy niż całe to mieszkanie. Przy stole
siedziała kobieta w średnim wieku. Krótkie szpakowate włosy dodawały jej lat i
powagi. Jednak mnie jej twarz, na której malował się ciepły uśmiech nie mogła
oszukać. Owszem, jej znaczną powierzchnię pokrywały zmarszczki, ale nie na
tyle, aby stwierdzić, że jest tak stara, na jaką się stylizuje. Zauważyłam, że
ma tak samo piękne błękitne oczy jak Jared. A zatem odkryłam, kto podarował mu
w genach tak wspaniały prezent. To właśnie przez nie moje serce dostawało codziennej
dawki palpitacji serca.
- Miło mi cię poznać, Sky - kobieta pozdrowiła mnie,
po czym wstała powoli z zapadającej się sofy, obitej w jakąś czerwoną szmatę z
frędzlami. Wydała się strasznie miłą i troskliwą panią, taką do rany przyłóż. A
potem zdałam sobie sprawę, że jej drugi syn codziennie usiłuje wygrać ze
śmiercią wśród zakażonych igieł i ćpunów podających je sobie z dnia na dzień.
Że żyje jeszcze w większym chaosie i ubóstwie niż to, tutaj. Jakim cudem on się
tam znalazł, w tak młodym wieku, zamiast być tu, przy kochającej matce?
- Jared wiele o tobie mówił. Tak rzadko ktoś bywa w
tym domu... - mówiła z żalem. Drgnęłam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz, a brwi
to mi chyba podjechały na samą górę czoła ze zdziwienia. Byłam tak przejęta tym
pseudo wyznaniem, że zaparło mi dech w piersiach. W życiu bym nie pomyślała, że
on z kimkolwiek o mnie rozmawia, tym bardziej z matką. Zaczęła zżerać mnie
ciekawość co jej o nas nagadał. On sam jak zauważyłam miał wypisane zażenowanie
na twarzy i niecierpliwie pocierał rękę.
- Czuj się jak u siebie. - rzekła po dłuższej
przerwie na znak, że możemy już odejść. Odwzajemniłam jej ciepły uśmiech, albo
chociaż takowym próbowałam się zrewanżować.
Jared kiwnął porozumiewawczo do matki, złapał mnie
za ramię i przyciągnął do siebie. Przytargał mnie do małego pomieszczenia, od
którego można było jedynie nabawić się klaustrofobii. Miałam wrażenie, że pod
wpływem jego dotyku moja prawa kończyna zdrętwiała od łokcia do samego barku.
Rozpuścił zasłonę podszywającą się tutaj za drzwi. Była spleciona zwykłą frotką,
jakby ujarzmiała wyjątkowo niesforną burzę włosów. Subtelnie usiadłam na brzegu
łóżka. Po chwili usłyszałam cichy pisk a potem przyduszone głosy. Najpewniej
Pani Leto włączyła bardzo stary, jak zresztą wszystko tutaj, telewizor. Gdy
staliśmy tak ''w salonie'' przez chwilę w milczeniu, przemknęło mi przez myśl
czy to coś jeszcze w ogóle działa, ale nie rozwodziłam się za długo nad losem
tego grata. Przybliżyłam się do Jareda, aby mój głos nie wyszedł poza kurtynę.
- Jak mogłeś zostawić matkę samą? - odezwałam się
cicho, gdy on stawiał płótno na sztaludze.
- Czynsz za dwie osoby nie wystarczał więc się
wymeldowałam - odparł normalnym tonem a mnie oblał rumieniec na myśl, że wszystko
usłyszała. Zupełnie, jakby nie miał pojęcia, że nie ma tu drzwi tłumiących
intymną rozmowę. Zerknął na kotarę wypełniającą cały otwór, lejącą się niczym
makaron na spaghetti, jak gdyby usłyszał moje myśli. - Od czasu do czasu przychodzę,
gdy mam dość. - kontynuował. - Nikt nam przecież nie udowodni, że tu od czasu
do czasu pomieszkuję, a mi tyle wystarcza. Dorabiam w bibliotece mniejszości
seksualnych, trochę na zmywaku w pobliskiej restauracji dla lumpów, którzy chcą
się poczuć trochę mniej lumpiarsko i jakoś leci - Uśmiechnął się sam do siebie.
Był on z tych rodzajów, który zupełnie odmienia człowieka. Jakby nagle słońce
wyjrzało zza deszczowych chmur. Gdyby wyłączyć dźwięk byłabym skłonna uwierzyć,
że opowiada jakąś pogodną historyjkę z wakacji, nie poważną historię życiowej
mordęgi tak młodego człowieka. Nie wiedziałam co powiedzieć. Chciałam mu jakoś
ulżyć. Naprawdę mu współczułam. Przyrzekłam sobie, że przez resztę dnia
postaram się już nie wyciągać tego tematu na arenę.
- Nie musisz tam spać, no wiesz... na plaży. - To
jedyne na co było mnie w tym momencie stać. Nie potrafiłam pocieszać ludzi,
byłam w tym zupełną kaleką.
- Masz rację, wydaje się być sympatyczne, ale takie
niestety nie jest. Więc wezmę tylko kilka podkoszulków i zapierniczam do mojej
willi - I znów ironia.
- Oj daj spokój. Przecież uczysz się, tak?
Kontynuujesz naukę, więc muszą cię przyjąć do jakiegoś schroniska dla
młodzieży. Świat nie jest taki zły, tylko trzeba odpowiednio poszukać tych
dobrych stron.
Spojrzał na mnie, jakby na swój sposób zaczął
przetrawiać mój misterny monolog. Zmienił się. Był tak różny od tego pierwszego
Jareda, sprzed kilku miesięcy. W mojej głowie dzieliła ich niewyobrażalna
przepaść. Owszem, nadal był aroganckim, nieokrzesanym dupkiem i
złodziejaszkiem. Ale dowiedziałam się, że te zabiegi były po prostu, aby
przetrwać w tym okrucieństwie, jakim jest życie slumsów.
- Obiecaj mi, że się nie zmarnujesz. Że nie
zniszczysz sobie życia. - przemówił głos, ale jakby nie należący do mnie. Znów
obrzucił mnie przeszywającym, paraliżującym wzrokiem, ale tym razem w taki
sposób, że wszystko we mnie oklapło. Musiałam dokonać dokładnej analizy tych
słów, żeby uświadomić sobie co właśnie zrobiłam. Pokazałam, że jestem słaba, że
mam słaby punkt. Nie cierpiałam okazywać uczuć, bo wiedziałam, że obnażam się wtedy
ze wszystkiego, co we mnie siedzi. Jeśli znałeś moje emocje, to było
równoznaczne z tym, że mogłeś mnie zgnieść jak karalucha.
- Obiecuję. - zadeklarował ze stoickim spokojem,
wprawiając mnie w mały zawał. - A teraz zacznijmy właściwą bitwę.
Przysiadł się tuż obok mnie i spojrzał na prostokąt
przed nami, który przedstawiał nic innego jak moje znaki. Były to śmiałe
aerodynamiczne kształty zaczerpnięte z tuzinów starych ksiąg. Ogniste i lodowe
feniksy topiące się w starożytnych glifach o misternych barwach i tajemniczych
znaczeniach. Obraz był taki efektowny i intensywny, że mogłeś patrzeć i patrzeć
na niego przez wiele godzin a wciąż pozostałyby w nim jakieś nieodkryte
aspekty. Zawsze byłoby w nic coś prawdziwego i niezaprzeczalnego,
nieprzeniknionego.
Jared
wykręcił głowę całkiem w prawo. Ciekawość jego skojarzeń i przemyśleń na temat
przedstawionego przeze mnie bohomazu władała teraz każdą komórką mojego ciała.
- Noo, to dużo wyjaśnia - oznajmił jak zaklęty w
skale i wydał z siebie dźwięk podobny do stłumionego śmiechu. Zmarszczyłam
brwi.
- Co to znaczy? - wskazał na cztery glify
powiewające swobodnie pod ognistym stworzeniem.
- Trzydzieści sekund do Marsa. - odparłam bez
skupienia. Dziwnym sposobem mój umysł był przygotowany na to pytanie.
- Co to za
bzdura - parsknął.
- Żadna bzdura. - zaprzeczyłam niemalże od razu. Było
to dla mnie bardzo ważne i nie mogłam odpuścić sobie kilku słów napomnienia - Na
jednym z wykładów Profesor Harvardu powiedział nam, że postęp dzisiejszych
czasów jest tak wielki, że niedługo będziemy mogli w trzydzieści sekund znaleźć
się na Marsie. - Przed moimi oczami stanął tak żywy obraz Pana Morgensterna,
opowiadającego te wszystkie niesamowite rzeczy o otaczającym nas wszechświecie.
- Wciąż bzdura. - rzucił obojętnie, jakby te słowa nie zrobiły na nim
większego wrażenia.Machnęłam ręką. Nie zamierzałam się z nim o to ani kłócić, ani mu dalej tłumaczyć, bo to jest tylko dla tych, co rozumieją. I wtedy zobaczyłam, że nie tylko mieści się tu łóżko, mała komoda i stado zdjęć z wypraw do różnych krajów, na których była zamyślona młoda mama Leto, patrząca w obiektyw na kolorowym dywaniku. Na kilku innych cała paczka roześmianych ludzi na urodzinach jakiegoś malca, a na jeszcze paru dwóch chłopców w powydziwianych kapeluszach z kartonu. W rogu stała także zniszczona gitara.
Musiał zauważyć, że wpadła mi w oko, bo prawie
natychmiast powiedział:
- Jest rozstrojona - Jakby bał się, że ją sobie
wezmę. Jednak czułam, że on wie, że mnie to nie powstrzyma. Wyłowił gitarę z
kąta i okręcił wokół własnej osi, w dłoni. Następnie wręczył mi ją i pokazał co
robić, aby wydobywać właściwe dźwięki. Gdy umieścił moją dłoń w swojej i zginał
na niej po kolei palce, czułam jak szorstkie są jego opuszki.
Pociągnęłam kilka razy za struny i wydobył się
odgłos tak nieprzyjemny dla ucha, jakbym dobijała zdychającą orkę.
- To teraz pomyśl sobie, że nie jest rozstrojona a
te dźwięki są sześćdziesiąt siedem razy ładniejsze. - przypomniał.
- Tylko sześćdziesiąt siedem? - podpuściłam go.
- Nie bądź zbyt nachalna. Dopiero zaczynasz.
Znów poczułam ten dziwny skurcz w kącikach ust,
który nakazał się im rozszerzyć. Powiodłam wzrokiem po rozoranej gitarze, która
przypominała nieco szkolną ławkę po przejściach. Miał ciepłą dłoń, szorstką ale
jednocześnie delikatną i przyjemną w dotyku, która głaskała moją skórę.
Uniosłam twarz i wtedy nasze oczy się spotkały. Widziałam w nich bursztynowe
plamki, które pomieszkiwały wśród wszechobecnego błękitu. Wyczułam jakieś
nadnaturalne siły pchające nas ku sobie, coś nad czym nie miałam kontroli. Nie
wiem, kiedy to się stało, że byliśmy już siebie tak blisko, że miałam na sobie
jego ciepły oddech.
- Zagraj mi coś. - mruknęłam z gulą ściskającą teraz
moje gardło, która pojawiła się znikąd.
Bez słowa wziął gitarę ode mnie i posadził na udzie,
jednak nie spełnił polecenia od razu. Zamarł, oddychając z coraz większym
trudem . Wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować z czegoś w rodzaju narastającego
w nim podniecenia, ale także zdenerwowania.
I wtedy lekko szarpnął za struny, z których wydobył
się dźwięk nienagannie układający się w ciągłą całość. Zesztywniałam.
Spod jego palców wydobywała się najpiękniejsza
melodia, jaką kiedykolwiek słyszałam. Oczywiście nie była bez skazy,
gdzieniegdzie gitara sama się domagała zakłócenia dźwięków defektami. Gdy
usłyszałam jego szepczący głos przeszedł mnie silny dreszcz, od którego aż cała
się wzdrygnęłam.
Did we create a modern myth?*
Did we imagine half of it?
What happen in a thought from now?
Did we imagine half of it?
What happen in a thought from now?
Jego lekko ochrypły głos był pieszczotą dla moich
uszu. Melodia brzmiała jak kołysanka, która dawała poczucie bezpieczeństwa.
Jared sam zachowywał się, jakby nic poza tym kawałkiem drewna ze strunami nie
istniało.
Save yourself...
Save yourself...
The secret is out...
The secret is out...
Can you
see her life is broken
turn back, believe
nothing is over.
turn back, believe
nothing is over.
The secret is out...
The secret is out...
The secret is out...
Gdy wydobył spod opuszków ostatni dźwięk zaparło mi
dech w piersiach. Zatraciłam się w szumie własnej krwi. Zagłuszył on cały
świat, który chyba zdążył już się rozpaść, pozostawiając naszą dwójkę w
pudełku, którego ściany wciąż się kurczyły. Wystarczyło kilka zdań, słów,
dosłownie kilkadziesiąt sekund, aby jakimś nadludzkim prawem wdarł się wewnątrz
mnie i tak mocno tknął duszy. Serca. Odsłonił w głębi jakieś emocje, które
dawno temu zapadły w mocny sen. Wydawało mi się, że jeszcze nigdy nie czułam
się aż tak zbrukana a jednocześnie obnażona z ubrań, obdarta ze skóry... aby
uczucia mogły wypaść w końcu na wierzch.
Jared był cały rozdygotany i dyszał jeszcze ciężej
niż przedtem. Wydaje mi się, że w końcu odkryłam w nim ten ludzki pierwiastek,
którego właśnie przez ten długi czas nie potrafiłam dostrzec. Zobaczyłam
człowieka, który tak samo czuje, kocha, a nawet robi to sto razy mocniej niż
ja. Pokazał mi, że nie ma problemów z wyrażaniem emocji - ON opanował niełatwą
sztukę, jaką jest żartowanie ze śmiertelnie poważną miną. Myślę, że wszystko,
co pokazał do tej pory to zaledwie jedna czwarta tego, kim jest pod tą stalową
zbroją. Chyba to dobrze, bo przecież wszystkie odkryte karty nie są już tak
interesujące, a zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja.
Szum tłoczący się w uszach długo nie ustępował, aż w
końcu zaczęły się przez niego przebijać głosy z telewizora, z sąsiedniego
pokoju. Dźwięk zaczął słabnąć. Jared wpatrywał się wciąż w ten sam punkt na
podłodze aż w końcu przeniósł wzrok na mnie.
- Napisałem to po tym, jak odprowadziłem cię wtedy
do domu po koncercie. Trzasnąłem drzwiami i szybko wyskrobałem słowa na jakimś
świstku pod ręką. - Zwrócił się do mnie z uśmiechem błąkającym mu się na
twarzy.
Wiedziałam co chce przez to powiedzieć. Jakiś zdradliwy anioł
musiał puścić parę z ust i wykablować mu moje brudne sekrety, bo właśnie zrozumiałam,
że ten utwór jest o m n i e. A raczej -
O N A S.
*30 Seconds to Mars - A Modern Myth/Praying For A Riot
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz