6.


Wyjęłam z plecaka - znowu, kawałek kartki z wydrukowanymi napisami:
NIRVANA
CLUB DIRTY ROCK&ROLL
DOWNTOWN PHOENIX STREET
25 paź 1991.
Znałam literki z czarnego tuszu już na pamięć, jednak musiałam co chwilę na niego spoglądać, aby upewnić się, że na sto procent niczego nie przeoczyłam, że koncert jest na pewno dzisiaj i zaczyna się za kilka minut. Słysząc dzwonek bijący o drzwi, kolejny raz pozbyłam się niechcianych myśli. Wrzuciłam niedbale bilet do jednej z kieszonek i nerwowo pociągnęłam za zasuwkę. Sięgnęłam wzrokiem w dal, ale znów się rozczarowałam. Tym razem był to elegancko ubrany mężczyzna we fraku i popielatym kapeluszu. Mój umysł natychmiast zaczął się bawić w ''różnice i podobieństwa'' pomiędzy dostojnym panem na przeciw, a tym - na którego właśnie traciłam cenny czas. Czas, który dłużył się niemiłosiernie, albo już całkiem stanął w miejscu.
Wokół nadal toczyło się restauracyjne życie. Pary wokół rozmawiały i śmiały się. Kelnerki biegały z parującymi talerzami. Starałam się już nie kierować w ich stronę wzroku, bo zapewne któraś z nich znów spytałaby się firmowym głosem, czy coś podać. A ja czwarty raz byłabym zmuszona zamówić kawę. Wybrałam ten lokal, bo był tani, z uwagi na Niego, ale jednakże miał typowy swojski klimat.
Zerknęłam na zegarek wiszący nad barem. Za jedenaście dziewiąta. Towarzyszyło mi wrażenie, że już każdy tutaj ma mnie za frajerkę, która wyczekuje niczym wierny pies swojego księcia z bajki. Chciałam już opuścić to miejsce. Miałam dość, czekania, tych ludzi, zapachu mieszanki przypraw i pieczonego mięsa. A od tego ostatniego zbierało mi się na wymioty, które z każdą kolejną minutą nasilały się.
Wydarłam powtórnie z plecaka wymięty papier i rozprostowałam w dłoniach. Miałam napis NIRVANA przed oczami nawet wtedy, gdy na niego nie patrzyłam.
Wciąż krążyła mi w głowie nasza kłótnia zaraz po opuszczeniu gabinetu dyrektorki. Gdy tylko zawołałam go po nazwisku, odwrócił się naburmuszony a ja rzuciłam w niego datą, razem z czasem spotkania. Wyparł się, nie chcąc słyszeć o tym, że będzie nas coś łączyć, a tym bardziej że będzie się to odbywać w sobotę wieczorem. Ale zagroziłam, że to ja ustalam plan gry, a jeżeli chce, to może już żegnać się z University of the Arts i tym samym z marzeniami o w miarę lepszą przyszłość. Gdy chciał przebłagać mnie o zmianę daty, wyjął bilet, a ja wydarłam mu go brutalnie z rąk i wepchnęłam do tej przeklętej kieszeni. Mogłam rozerwać kawałek papieru na jego oczach, ale nie chciałam być aż tak okrutna. Kosztował, jak sama sądziłam nie tak dużo, dwadzieścia dolarów, choć dla niego mogło się to wydawać sporo. Nie wiem. Naprawdę zależało mi na tej sobocie, w tygodniu miałam kilka testów do zaliczenia, na których wolałam trzymać emocje na wodzy. Od tego zależało moje być albo nie być, a on z pewnością nie po raz ostatni idzie na koncert tego zespołu. A teraz siedzę tu, i wpatruję się jak wskaźniki robią kolejną rundkę wokół bordowej ramy. Chciałam wierzyć, że przyjdzie, że przeprosi i powie że zatrzymało go coś ponad naukę, ale traciłam nadzieję i zaczynałam myśleć trzeźwo. On jest przecież nieobliczalny. W moich żyłach płynęła teraz kofeina wymieszana ze wściekłością, po której mogłabym zostać ósmym Gumisiem. Koniec, Leto. Odstawiam wszystkie zabawki, baw się sam. Odchyliłam się na krześle i wydłużyłam nogę, aby zmieścić w kieszeni pomiętolony bilet.
- Rachunek proszę! - zawołałam, podnosząc rękę.
***
Wypadłam z lokalu, prosto na nocne powietrze przepełnione spalinami. Zrobiło się późno, ale chodniki wciąż były zatłoczone ludźmi wracającymi z późnej zmiany czy też wałęsającymi się bez celu. Byłam jednym z nich sunąc niezrozumiale w stronę Downtown Phoenix Street. Nie do końca byłam świadoma, co tak właściwie chcę zrobić, ale musiałam zobaczyć, przekonać się na własnej skórze, o co to wielkie halo. Jak wygląda koncert wśród slumsów, gdzie wzrok Boga nie sięga, i co to jest ta cała Nirvana.
Skręciłam w alejkę, skąd pochodziło charakterystyczne echo. Mijałam ludzi mających podobną stylówkę do grupki Pajaców ze stołówki. Mieli ciężkie metaliczne gorsety, dziury w wydartych spodniach oraz podkoszulkach, które były wielkości mojej głowy i kolczyki w dziwnych miejscach. Doczepiłam się do kilkuosobowej kolejki. Z daleka słyszałam przytłumioną muzykę, te przeraźliwe jęki, maltretowanie gitar, perkusji i wrzeszczenie rozchwianego tłumu. Zlękłam się pod wpływem tego dźwięku, jednak nie potrafiłam zawrócić. Byłam tak blisko, za blisko by uciec. Gdy nadeszła moja kolej podałam pognieciony papier a ochroniarz po dziwacznym zmierzeniu mnie wzrokiem w końcu wpuścił mnie do środka. W moje nozdrza natychmiast wdarł się smród piwa, dymu tytoniowego i potu. Brnęłam w głąb a hałas nasilał się.
Teraz był to jeden wielki huk i samo darcie się do mikrofonu.
Load up on guns bring your friends.
It's fun to lose and to pretend.
She's over-bored and self-assured.
Oh no, I know a dirty word.
Te słowa były, jakby żywcem wyjęte z mojej głowy. Na takie zbiegi okoliczności zwykle reagowałam drwiąco, ale nie było mi teraz do śmiechu.
Znalazłam się we właściwej, tej głównej sali koncertowej. Zobaczyłam przewalający się przez siebie tłum. Wyglądali, jakby tłukli się o zwierzynę, no a... dopiero potem zespół.
Hello, hello, hello, how low
Hello, hello, hello, how low
Hello, hello, hello, how low
Hello, hello, hello
Wydzierał się wokalista, który trzepotał gęstą blond czupryną na boki. Z pewnością trzeba było się namęczyć, zanim dostrzegło się jego oczy i rysy twarzy. Szarpał z kolesiem obok za struny, o mało nie wyrywając ich z gitary. Jego głos drżał w głośnikach, tak specyficznie drażnił słuch. Za nim, kolejny wyżywał się na perkusji. Miałam wrażenie, że wali na oślep, jednak miało to swoją koncepcję i pasowało do jęków wydawanych przez wokalistę.  Z tego wszystkiego aż zakręciło mi się w głowie.
Za mną znajdował się bar, kilka osób na hokerach wytężało szyję, by dojrzeć coś zza chmary rąk. Były także schody na górę, na które wspięłam się ówcześnie przepychając się przez kołyszących się w rytm muzyki, czy też pijących piwo ludzi. Przystanęłam na wolnym schodku. Dopiero teraz przypomniałam sobie, po co tu tak naprawdę jestem. Wcześniejsze założenie, że odszukam Leto i wygarnę mu wszystko, było błędne. Znalezienie go tutaj było w praktyce niemożliwe.
Sztuczna mgła i jaskrawe światła padały na hordę rozwścieczonych ludzi. Wpadali na siebie, przepychali, rzucali i obijali się jak ślepe muchy. Paru z nich pojawiło się na moście zbudowanym z rąk, by po chwili wzniosły kogoś innego. Było tu tak ciężko, brudno i wyuzdanie. Przeszły mnie dreszcze. To wszystko było tak strasznie intensywne, że nawet nie zauważyłam, że wstrzymuje oddech. Coraz bardziej żałowałam, że mam na sobie jedynie dżinsy, prosty podkoszulek z napisem Make Art Not War i trampki. Wiedziałam, że wyglądam tu niczym Alicja w Krainie Czarów. TEGO nie można było porównać do opery czy filharmonii. Czułam się taka zbrukana i przesiąknięta tytoniowym smrodem. Skrzyżowałam ręce na piersiach.
Stałam tak i chłonęłam to całe szaleństwo, gdy zorientowałam się, że jest już po dwudziestej trzeciej. Spłynęłam szybko między gromadką ludzi, osnutą w zapach dymu papierosowego i ostrych perfum.
Obejrzałam się za siebie, po raz ostatni. Gdy małymi kroczkami zmierzałam ku wyjściu coś przykuło moją uwagę. Ktoś mocnymi susami torował sobie drogę, aż w końcu tłum wypluł go. W migocących światłach rozpoznałam znajomy chód.
- Skyler - a potem zdarty i zdezorientowany głos, starający się oszukać moc głośników. - Zauważyłem cię na schodach. Co ty tutaj robisz?
Machnęłam ręką w stronę wyjścia na zaplecze.
Szmer i mdląca woń mijała z każdym kolejnym ruchem. Gdy wypadłam na zimne powietrze, od razu poczułam przyjemny chłód, wolny od tej duchoty i sztucznej mgły. Zdawało mi się nawet, że z nieba spadały pojedyncze kropelki, które zaczęły proces oczyszczania nas. Wokół było tylko kilka osób, paru czarnoskórych mężczyzn i dwie młode dziewczyny, wyglądem przypominające prostytutki. Opierały się o mury klubu, rozmawiając cicho, a z ich dłoni ulatniał się kołyszący leniwie dym. Po przeciwnej stronie można było dostrzec uliczne szmery, które wyłaniały się znad ogrodu stworzonego z wypchanych worów na śmieci. Gdy uznałam, że siła dźwięku jest na tyle niska, że mogę coś powiedzieć nie będąc zagłuszona, zatrzymałam się i odwróciłam.
- Musiałam to sprawdzić. - zaśmiałam się, lecz był to pusty śmiech, bez krzty humoru. - Ty jesteś głupszy niż ustawa przewiduje - stwierdziłam, widząc jak jego zbita z tropu twarz świeci się od potu, w rzucanej przez latarnię kałuży światła. Gra cieni powodowała, że jego dość wydatne kości policzkowe jeszcze bardziej się wyostrzyły.
- Musiałam sprawdzić czy naprawdę jesteś skończonym debilem i nie zależy ci na przyszłości. Przecież mogło coś ci się stać, i wiesz co? Wolałabym, gdyby coś ci się stało, bo uniknęłabym tego wielkiego rozczarowania. Ktoś chce ci pomóc, ale ty masz najwyraźniej gdzieś, że zaraz wywalą cię z uczelni. Nie masz nieskończonej ilości żyć, wróć na ziemię! Naprawdę nie szanujesz nikogo i niczego! - wyrzuciłam  z siebie jednym tchem.
- Nieprawda. - zaprzeczył. - Tutaj nikt sobie nie pomaga. Mówią nawet, że lepiej na mnie uważać.
- Nie musisz mnie ostrzegać., ja już to wiem. Więc? O co chodzi z tą żałobą, wiecznie przykrywającą twoje ciało? Chcesz być groźny, co? Na kogo pozujesz?
- Nie zrozumiesz. - rzekł zrezygnowany.
- No to mi wyjaśnij, jakoś się postaram.
Westchnął potężnie, jakby postawiono go przed niezwykle trudnym zadaniem.
- Chcę zniknąć do jasnej cholery... dlatego zarzucam kaptur.  - W jego głosie nie było słychać gniewu, tylko szorstkość. - Chcę, żeby to cholerne słońce mnie nie dosięgło. Chcę czystą, białą skórę, bez grama dodatku, które zaraz minie. To jest tylko chwila, której za chwilę nie będzie. Całe moje życie jest tak cholernie niestabilne, wprost przeciwnie do ciebie, jesteś ustawiona aż po kres dni.
- Twórz nową historię, nie patrz wstecz. Po prostu postaraj się być szczęśliwym. - Jak na ironię sama nie potrafiłam. Ale chyba po to są przyjaciele, by motywować do czynów, których sami nie umieją postawić sobie jako celu. Dawać rady, których sami się obawiają realizować.
- Chciałam ci pomóc, a ty to odrzucasz - przedstawiłam swój punkt widzenia.
- Ja już nawet nie marzę, niczego nie oczekuję, bo nie chcę czuć zawodu. - wyjaśnił, a ja zastanawiałam się cały czas czy to już ten etap znajomości, w którym trzeba zacząć się otwierać, aby nie stracić korzyści wynikających z tego wiązania.
- Słuchaj - zaczęłam delikatnie. - Nie zwodzę cię, naprawdę chcę ci pomóc. To, co się działo między nami złego, już dawno zabrała przeszłość. Może zaczniemy od nowa? - zaproponowałam, licząc na pozytywny wydźwięk tych słów, jak i w jego odebraniu ich.
Zamknął na chwilę oczy i przesunął się tak, że teraz stał do mnie prostopadle. Przyjęłam to jako dobry znak, bo wyglądał, jakby trwały w nim twarde negocjacje. Zależało mi na tym, bo chciałam go udobruchać do utrwalenia jego aparycji na płótnie, tak dobre rysy nie mogły się zmarnować. Także chciałam mieć jakiekolwiek szanse na wygrane w konkursie. I jeszcze coś, coś czego nie umiałam wyjaśnić. Chęć prawdziwej pomocy. Z mojej strony? Nie może być.
- Wątpię - przemówił w końcu, a ja nie mogłam się powstrzymać od przewrócenia oczami.
- Walcz, tchórzu! - podniosłam głos z bezsilności.
- Po co?
- Dla lepszego życia, lepszych wspomnień na starość, o ile dotrwasz...
- No właśnie, o ile jej dotrwam. Po co wspomnienia? - Spojrzałam na niego z ukosa. Wpatrywał się przed siebie, w jakiś bliżej nieokreślony punkt zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. Jego profil rysował się ostro i wyraźnie w blasku żółtego rozlewu światła. Kosmyk włosów Leto sterczał w górę okalając ucho.
- Po co się odwalać, skoro za chwilę będziesz tęsknić jaki byłeś kiedyś, co było kiedyś, bez tych nowych blizn? Co mi ze starania, aby sztucznie przywrócić tamtą chwilę w pamięci? To na nic. Próba zrobienia z siebie szczęśliwca z tamtej chwili nigdy nie powinna mieć miejsca, to zaburzanie równowagi wszechświata. Ja już nawet nie wciskam ''powtórz'' w pamięci. Liczy się tylko to jak z dnia na dzień próbuję przetrwać. Nie czuje w sobie ani grama koloru, dlatego chce się ukryć pod warstwą tego wszystkiego. TO MNIE NIGDY NIKT NIE CHCIAŁ, dlatego teraz ja nikogo nie chcę i daję im to do zrozumienia swoim pieprzonym wyglądem! Tylko ty się do mnie dowaliłaś jak gówno do buta!
Nastała nużąca i jakże anormalna cisza. Nawet ulicę przykryła głusza. Ostatnie słowa jak na zamówienie wywołały ulewę. Poczułam jak coś, tam w środku mnie pęka. A z każdą nową dziurą ulatuje ze mnie coraz więcej życia. Miałam wrażenie, że mój statek odpłynął a ja sama stąpam teraz po gorzkich fałdach dna.
- Dobra, dzięki. Radź sobie sam skoro nikogo nie potrzebujesz. Już teraz możesz wypieprzać na ulicę! - Podniosłam głos, że przypadkowi przechodnie w oddali zwrócili na nas uwagę, lecz nie przejmowałam się tym zbytnio. Ruszyłam w ich stronę, do wyjścia z uliczki.
- A jak mam ci zaufać po tym, jak wydałaś mnie glinom?! - jego wołanie zbiło mnie z tropu.
- O czym ty mówisz?! Nigdy na ciebie nie naniosłam! - zaprzeczyłam tak samo gwałtownie, jak okręciłam się wokół własnej osi.
- Jeśli nie ty, to dlaczego mnie zgarnęli? - spytał powolutku, całkiem zdezorientowany.
- Nie wiem, ale teraz to nie moja broszka - odwróciłam się na pięcie.
- Skyler - zabrzmiało to w jego ustach jak przeciągły jęk bólu.
- Odwal się, palancie - Nie wydałam z siebie tak efektywnego dźwięku jak planowałam, bo drgawki i nagłe skurcze żołądka, atakujące znikąd, zniszczyły mój zamiar.
Wygięłam się ledwie w pół i zwymiotowałam w siatkę ogrodzeniową. To by było na tyle z wdzięcznego wyjścia... Uklękłam, by nie zapaskudzić sobie ubrania, a w szczególności trampek. Wbrew oczekiwaniom zrobił to samo. Musiałam wyglądać żałośnie i poniżająco, jak jeden z tych przydrożnych lumpów. Strasznie rzadko wymiotowałam (a tym bardziej na poboczu pod klubem). Potoki z nieba natychmiast obmyły mi twarz.
- Nie musisz... - bąknęłam ze skuloną głową po serii nieprzyjemnych konwulsji.
- Czego? - zapytał tuż obok.
- Się nade mną litować.
- Uwierz mi, naoglądałem się dużo gorszych scen - zapewnił, wciąż będąc blisko, a jednak trzymając się na bezpieczną odległość. No tak, zapomniałam z kim mam do czynienia. Podniosłam się tak impulsywnie, że o mało nie wywróciłam się w drugą stronę. Jakimś cudem udało mi się zachować równowagę i dostać się na właściwy chodnik. Ruszyłam pewnym lecz wciąż ostrożnym krokiem przed siebie, modląc się w duchu, aby rodzice już spali i nie usłyszeli, kiedy wróciłam.
***
- Wcale za tobą nie idę, zboczyłem tylko dwadzieścia trzy ulice do domu. - wychwyciłam głos Leto, między głośnym rykiem silników ciężarówek.
- Zamkniesz się w końcu? Czy mam zacząć krzyczeć? - zasygnalizowałam, nie racząc go chociażby krótkim spojrzeniem.
Ucichł. Teraz słyszałam jedynie krople obijane o chodnik, dachy budynków, kałuże wwiercane w koła śpieszących samochodów i co kawałek dalej, muzykę w pobliskich barach. Poszedł sobie? Zrezygnował? Miałam to gdzieś. Bałam się jedynie nadciągającej, kolejnej awantury ze strony mamy, która jeszcze mi nie wybaczyła incydentu ze stołówki.
- Mam pytanie - Na te słowa westchnęłam potężnie.
- Czego - warknęłam, przygotowana na jakąś ostrą docinkę z jego strony.
- Mijamy tę ulicę czwarty raz, zabłądziłaś?
Stanęłam nagle jak wryta i rozejrzałam się. Rzeczywiście widziałam już ten lokal, ten budynek, tą dziurę w krawężniku, ale nie zwróciłam na to uwagi. Ten dzień to chyba jakiś nieśmieszny żart, chore pasmo niepowodzeń. Ale spokojnie, to tylko jednodniowe zaburzenie mojej równowagi duchowej i fizycznej. Jutro wrócę do swojego perfekcyjnego życia i okrajania każdej emocji, której dzisiaj nadmiernie użyłam. Spojrzałam na słup, na którym napisane było Eleven Street.
- Nie. - rzuciłam, ruszając dalej. - Tylko przenieśli moją ulicę.
Usłyszałam za sobą jedynie parsknięcie i skręciłam w stronę, którą pokazywała tabliczka.
Półksiężyc w towarzystwie bliźniaczych gwiazd, oświetlał mi drogę. Obejrzałam się za siebie a on wciąż podążał irytująco krok w krok za mną.
- Słuchaj, czego ty właściwie ode mnie chcesz?! - spytałam, nie zatrzymując się. Już byłam mocno rozdrażniona tą sytuacją.
- Schrzaniłem sprawę. Wiesz, że wcale tak nie myślę - oznajmił, dorównując mi kroku, lecz nie na długo. W liceum zrobiłam wszystko, katowałam się ćwiczeniami, aby osiągnąć wymarzoną sylwetkę, przez co wyrobiłam sobie kondycję.
- Masz rację, zacznijmy od nowa!  - Nie dawał za wygraną.
- Daj mi spokój - zaburczałam.
- Widzimy się w piątek? Niedzielę? - ciągnął. - Dobra, sobotę!
- Poniedziałek - Odwróciłam się tak gwałtownie, że o mało we mnie nie wpadł. Szybko objęłam go wzrokiem. Miał wszędzie przyklejone włosy do twarzy, całkiem podobnie jak poprzedni wokalista z talentem drąco-mordowym. Jego mięśnie wyraźnie rysowały się na przyklejonym do ciała podkoszulku. Był smukły, ale niewiele wyższy ode mnie. Teraz sobie dopiero zdałam sprawę, że bez tej szpetnej ozdoby w postaci bluzy, wiecznie ogarniającej jego ciało, wygląda znacznie lepiej. Ba, on naprawdę jest dobrze zbudowany.
- Nie mogę - wydał z siebie cichy odgłos, taki jak zawsze. A ja znowu poczułam nieodpartą chęć, aby mu przyłożyć. Chciałam dać mu tą ostatnią szansę. Nie wiem, co sprawiło, że moja zbroja skuta lodem zaczęła się kruszyć. Nie wiem, co ją roztapiało, ale nie chciałam być słaba, więc przybrałam obojętny wyraz twarzy.
- No wiedziałam, czemu mnie to nie dziwi - obróciłam się tak szybko jak przed momentem i ruszyłam dalej.
- No nie mogę.... pracuję - Na te słowa nieco złagodniałam. Leto, zarabiający uczciwie pieniądze? Nigdy nie pracowałam, nie musiałam, miałam wszystko. Ale wiem jak bardzo to pochłaniało moją rodzinę. Tak bardzo, że przez lata stali się dla mnie obcy. Chciałabym uchronić każde dziecko przed tym, przed tą samotnością.
Obróciłam się z rękoma pod pachami. Mimo, że już dawno przestało padać byłam cała przemoczona i zmarznięta, a ubranie, które miałam na sobie ważyło chyba teraz z tonę. Nawet zwykłe trampki z materiału tekstylnego przemokły, raniąc teraz moje stopy po brzegach.
Duże oczy, tak złote i nieludzie w blasku złotego światła, wywiercały we mnie litościwie dziurę. Nie wiem, jaką aurę ten człowiek wokół siebie roztacza. Wiecznie chodzi dziwnie zamyślony z tą swoją nieprzeniknioną i odpychającą miną. Odkąd go poznałam, interesowało mnie to, co w jego sobie samym tak go bezgranicznie pochłania, ale nigdy nie było na to odpowiedniej chwili.
- Piątek. Po samiusieńkich wykładach. - oświadczyłam już nieco stonowanym głosem. - Jeszcze jedno. Idziemy do ciebie.
- Z tym będzie mały problem. - Skrzywił się i podrapał niecierpliwie po głowie. Wciągnęłam z sykiem powietrze.
- Co znowu?
- Tak właściwie to ja w ogóle nie mieszkam...
Uniosłam brwi ze zdziwienia, niby co to ma znaczyć?
- Na razie to pieprzone Long Beach Island jest moim domem. - wyjaśnił. Po jego twarzy przemknął wyraz zażenowania, ale wciąż się we mnie gapił. Widziałam w jego źrenicach moje maleńkie odbicie i kształt moich włosów w kompletnym nieładzie. Odchrząknęłam.
- W takim razie u mnie, piątek, po zajęciach. Mamy pracę do skończenia. A raczej zaczęcia. - szybko się poprawiłam. Wprawdzie zaczęłam coś tworzyć, ale czy to nadaje się na tak ważny konkurs? Terminy goniły, a czas paraliżował. Spojrzałam w dal, światła w domu na szczęście nie paliły się, więc moje szanse na uniknięcie zdrowej reprymendy rosły.
- A teraz mówię dobranoc, Leto i liczę na taką samą odpowiedź.
- Dobranoc, Sparks. - Odpowiedział ku mojemu zdziwieniu i przeszedł ulicę.
Moje usta doznały jakiegoś nieznanego mi dotąd skurczu, przez co ich kąciki poszybowały ku górze. A ja jeszcze przez chwilę patrzyłam w uliczkę, w której przed chwilą zniknął.
***
Z niezwykłą precyzją i delikatnością przekręciłam kluczyk w zamku. Wyjęłam go i nacisnęłam jakże subtelnie klamkę. Zdjęłam moje pierdzące trampki i boso zrobiłam kilka kroczków w kierunku schodów. Nagle światło przede mną w salonie zapaliło się, wprawiając mnie w osłupienie. Mogłabym w tej chwili przysiąc, że moje serce z przerażenia zamarło w piersi. Zniszczone włosy mamy od ciągłego prostowania i kręcenia sterczały na wszystkie strony zza fotela. Wstała powoli chwiejnym ruchem, wyraźnie zmęczona. Przypominało to nieco scenę z horroru.
- Mamo, jeszcze nie śpisz? - Wybełkotałam pierwsze, co mi ślina na język przyniosła. Chciałam jakoś lekko zacząć, choć wiedziałam, że to była jedynie cisza przed burzą.
- Gdzie tak długo byłaś? - rzuciła w progu oskarżycielskim tonem. W satynowym szlafroku i różowych kapciach nie wyglądała tak surowo jak na co dzień. Bez makijażu miała niewyraźnie rysy i zaspaną twarz.
- Strasznie długo się uczyliśmy, on nic nie rozumiał. - zaczęłam starać się wybronić z tej sytuacji. - Przez całe życie pewnie nie włożyli mu do głowy tyle, co ja dzisiaj. Choć trudno się dziwić - skomentowałam sama sobie. - Jeszcze coś zdążyłam zjeść i tak kompletnie straciłam poczucie czasu.
- Nadal do mnie nie dochodzi jak mogłaś przystać na tą propozycję. To nie jest towarzystwo dla ciebie. To mogą być niebezpieczni ludzie, kryminaliści. Powinni ich od razu pozamykać.
- Nie są tacy źli w sumie... - mruknęłam pod nosem, lecz szybko tego pożałowałam, bo natychmiast matka spiorunowała mnie wzrokiem.
- Tylko nie wywojuj czegoś - rzuciła hasło.
- Co masz na myśli?
- Ja dziecka złodzieja niańczyć nie będę
Myślałam, że się przesłyszałam. Nie mogłam uwierzyć, że to powiedziała. Czułam jak złość zalewa mnie, jak zwykłe przekomarzanie się zamienia się w kipiący wulkan. Oczy nagle zaczęły mnie niemiłosiernie szczypać.
- O czym ty do mnie mówisz?! - podniosłam głos, mając świadomość, że tym samym postawię na nogi cały dom. - Dużo dziewczyn wraca o tej godzinie do domu, mamy dwudziesty wiek, a ja mam prawie dwadzieścia lat!
- A także dużo przyzwoitych dziewczyn nie wraca do domu po pierwszej - dopowiedziała swoje, coraz bardziej rozgorączkowana.
Nie wiem czy chciało mi się bardziej płakać ze złości czy z bezsilności w obliczu jej argumentacji. Z tego, że posądza mnie o bycie pierwszą lepszą czy po prostu za to, że przez lata stałam się taka jak ona, zgorzkniała i pozbawiona empatii do wszelkiego stworzenia.
- Mamo - odezwałam się, mój głos mimowolnie dziwnie drżał. - Naprawdę chcesz się teraz kłócić?
- To ty zaczęłaś swoim wielkim wejściem. - stwierdziła. - Ja na przykład nie mam pojęcia co ty teraz robiłaś. Cuchniesz cała petami i alkoholem.
- Byłam w restauracji. Trudno, żebym nie śmierdziała. - odparłam, walcząc z pieczeniem w oczach. - Mamo, rano porozmawiamy. Padam z nóg. Idź spać.
Po chwili ciszy, tak bolesnej, że prawie rozsadziła mi czaszkę, bez słowa wyszła z salonu. Słyszałam jak zamyka za sobą drzwi sypialni - na szczęście, bo w tym samym momencie upuściłam gorzką łezkę, spływającą teraz samotnie po policzku. Zgasiłam lampę i udałam się do siebie. Przekręciłam za sobą kluczyk w drzwiach - jakby miało to w jakiś sposób odciąć mnie od reszty świata. Rzuciłam się na łóżko. Zgięłam się w pozycję embrionalną, przyciągnęłam do siebie poduszkę i wybuchłam w nią śmiechem. Rechotałam jak po mocnym trunku, a z kącików oczu leciały mi łzy, które spływając ożywiały zaschniętą drogę swoich poprzedniczek. Z pewnością nie wyglądałam teraz jak psychiczny okaz zdrowia. Z jednej strony czułam ulgę, z drugiej zaś jakbym była zamknięta w małym pudełeczku.



*Nirvana - Smells Like Teen Spirit

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz