Weszliśmy do jednego z jednakowych szeregowców w dzielnicy Northeast, w Filadelfii. Przybyliśmy punkt dwudziesta, a gości wciąż powoli przybywało. Pomieszczenie, w którym znaleźliśmy się było urządzone z gustem. Dominowały tu pastele, kwieciste wzory, falbany a w kratowanych oknach wisiały koronkowe firany. Wślizgnęliśmy się nieco głębiej. Powietrze zostało już przesiąknięte chipsami i aromatem wina. W kominku jarzyły się płomienie ognia rzucając lekką poświatę na dwie sofy obite w popielaty materiał.
- I oto ona - Dan wyrzucił przed siebie ręce. -
gospodyni dzisiejszego wieczoru.
Zbliżała się do nas pewna mulatka o smukłej a
jednocześnie kształtnej sylwetce. Od razu poczułam, że gdzieś ją już widziałam.
- Cześć! - zawołała po czym czule powitała Holly,
Pheobe, Billy'ego i Dana. Po całej tonie uścisków i buziaków wyciągnęła do mnie
rękę. Bliski kontakt spowodował, że przypomniałam sobie kim jest - wegetarianką
ze stołówki.
- Dajcie torebki, odniosę je do schowka - poleciła.
Ja, dziewczyny... i Billy posłusznie spełniliśmy jej prośbę.
- Napoje są tam, a bar koło basenu, na zewnątrz -
poinstruowała i odeszła witać resztę gości ówcześnie życząc nam dobrej zabawy.
Nagle
z głośników wypłynął głos Jona Bon
Joviego rozpoczynający Livin' on a Prayer. - Aaa, kocham tą piosenkę! - krzyknęła Holly. Zaplotła dłoń z dłonią Dana i powlokła go jak wór ziemniaków na sam środek parkietu (zwykłej przestrzeni stworzonej poprzez przesunięcie mebli). Odprowadziłam ich wzrokiem do czasu aż zniknęli za tłumem. Szybko zauważyłam, że zostałam całkiem sama. Phoebe i Billy także gdzieś zniknęli. Świetnie, zostawili mnie. Rozejrzałam się wokół. Panowała tu atmosfera obcości. Gwar tworzony przez ludzi otaczał mnie z każdej strony. W jednym kącie odbywało się smakowanie drogiego wina, zaś w drugim prowadzono zaciekłą konwersację na temat chińszczyzny. Wszędzie tylko ta nieznajomość niczego, a ja wyobcowana. Sytuacja zaczynała przytłaczać.
Odnalazłam wzrokiem wspomniane wcześniej ''tam'',
czyli miejsce tuż pod schodami, gdzie znajdowały się napoje. Mojej uwadze nie
umknęły porozwieszane obrazy przedstawiające naturę a także to, co zawsze podobało
mi się najbardziej, czyli cały tuzin kwiatów.
Powędrowałam wolnym krokiem na taras. Wiatr
natychmiast dorwał się do mojej zwiewnej sukienki. Na środku leżał smutny basen,
głaskany co chwila przez ten sam, co ja, powiew. Wokół niego porozrzucana była
zaledwie garstka ludzi z lampkami wina w dłoniach. Jednoznacznie wiało tu nudą...
- i lękiem bycia samotnym, pozostawionym po raz kolejny samemu sobie -
dopowiedziała podświadomość. Szybko odepchnęłam od siebie niechciane myśli.
Księżyc przypatrywał się tej imitacji przyjęcia rzucając
nam snop mocnego światła. Wkrótce znów miała być pełnia. Oparłam się całym ciężarem
ciała o barierkę. Wpatrywałam się w refleksy wysyłane z centrum Filadelfii.
Widziałam w oknach pojedyncze światełka z niewidocznych w ciemności drapaczy
chmur. Sprawiały wrażenie armii zastygłych świetlików. Wyglądało to naprawdę
komicznie.
- Tu jesteś.
Dan oparł się na barierce tak, że stykaliśmy się
łokciami.
- Ja tam nie wiedziałam, gdzie ty byłeś - obruszyłam
się wytężając wzrok, aby zobaczyć coś więcej niż tylko czubek reprezentacyjnego
mostu Filadelfii.
- Dlaczego tak mówisz? - Przysunął się bliżej, przez
co poczułam pałające od niego ciepło.
- A chciałaś wiedzieć? - nakrył swą dłonią moją i
odgarnął mi z twarzy zmierzwione przez wiatr włosy.
Musiałam afiszować, że zrobili ze mnie postać
drugoplanową. Chciałam zyskać na ich uwadze, stać się tą dominującą, której
nikt nie porzuca. Nie cierpiałam być zbyteczna i odtrącona, dlatego zawsze walczyłam
o tak wysoką pozycję. Po prostu nigdy nie mogę znieść, gdy ludzie mnie
marginesują.
- Niee - parsknęłam.
Drgnął zabierając rękę, jakby dostał w twarz.
- A więc? Zrobiłem coś nie tak?
Skierowałam na niego wzrok. Twarz Dana malowała
zmęczenie po ruchliwym tańcu. Wyglądał na przejętego, a ja wciąż wspominałam
moment, w którym Holly ciągnie go za sobą na parkiet jak cygan, gruz. Bawiło
mnie to i miałam ochotę tu, i teraz wybuchnąć śmiechem. Wyć do rozpuku.
Westchnął. - Przepraszam, już nie zostawię cię samej,
choćby miał mnie porwać czołg.
Z mojej piersi wyrwał się chichot, który z każdą
kolejną chwilą nabierał siły. Huknęłam w końcu gromkim śmiechem pochodzącym z
całego ciała. Nie nabijałam się z jego kiepskiego żartu, nie z tego, że zostałam
na momencik sama, ani nawet, że został kobiecym pantoflem. Tylko z groteski
losu, z tego, że nie nadążałam za swoim własnym tempem życia. Ja go nie czułam,
nie czułam nic, stałam się oschłym tworem, czymś pozbawionym człowieczeństwa.
Mogłam sobie pozwolić na śmiech czy płacz, bo te emocje stanowiły tylko
dodatek, gratis do czegoś, czym tak naprawdę byłam. Wewnętrznie pustą jednostką,
trochę osamotnioną, przerośniętą samouwielbieniem i z poczuciem wyższości nad
innymi.
Zaczerpnęłam odrobiny tchu i zauważyłam, że Złoty
Chłopiec także jest rozbawiony, choć szczerze powiedziawszy nie miałam
zielonego pojęcia z jakiego powodu. Musiałby znać moją historię. Ubawiłby się wtedy
po pachy.
- Nie było wcześniej okazji, ale chciałem ci
powiedzieć, że ślicznie wyglądasz.
To spowodowało, że całkiem zamilkłam. W jednej z
moich ulubionych sukienek rzeczywiście wyglądałam niczego sobie. Błękit
doskonale podkreślał mój kolor oczu. Dziękowałam Bogu, że nie byłam blondynką.
Zawsze sądziłam, że niebieskooka dziewczyna o blond włosach to połączenie zbyt
tuzinkowe. Nie chciałam być tak banalną, jedną z wielu.
- Dziękuję - odpowiedziałam z grzeczności, z resztką
racjonalności. - Pójdę po coś do picia, zaschło mi w gardle - dałam znać
zgodnie z prawdą.
Ruszyłam do tak zwanego ''tam''. Usta wyschły mi na
wiór i błagały o nawodnienie. Przedarłam się przez zwiększoną i bardziej
pobudzoną rzeszę ludzi. Przyjęcie nieco ruszyło w tango. Odkąd znalazłam się w
środku, czułam dziwnie napierające we mnie fale ciepła i jednocześnie
zauważałam coraz więcej mroku wokół. Coś było nie tak. Lecz nie mogłam jasno
stwierdzić co. Dostrzegłam zarysy Billy'ego między tłumem. Żwawo poruszał się w
energicznym tańcu z jakimś przystojnym wykolczykowanym brunetem. Billy jak
zwykle ubrany w pstrokate rzeczy kontrastował się z chłopakiem o jednobarwnych
czarnych spodniach i skórzanej kurtce. Wyglądał jak pozer chcący grać kogoś
groźnego, kogoś kim nie jest. Kogoś takiego jak czubek z mojej grupy na uczelni.
Całkiem jak on.
Chwyciłam szklankę i przesunęłam ją w powietrzu, w
swoim kierunku. Coś nagle ryknęło a ja poczułam, że serce podskoczyło mi do
gardła. Naczynie upadło z wielkim hukiem roztrzaskując się na miliony maleńkich
odłamków. Przeklęłam w myślach i zgrabnie schyliłam się, zaczynając zbierać
największe odłamki na otwartą dłoń. Widziałam zagadkowe spojrzenia mijających
mnie ludzi. Niektórzy nie ukrywali zainteresowania, a pozostałych w ogóle to
nie obchodziło. Jednak nikt nie pomógł. Typowe.
Gdy zobaczyłam, że moja ręka już więcej nie da rady
utrzymać, chwyciłam się krawędzi stołu. Podniosłam się i wyrzuciłam przed
siebie szklane pozostałości, które jeszcze przed sekundą tworzyły coś
użytecznego. Uniosłam twarz i wydałam z siebie niemy krzyk. Jakaś ciemna postać
stała przede mną. Z obawy o mało nie wylądowałam w kałuży szkła. Minęła dokładnie
sekunda a ja przysięgłabym, że w tej chwili mogłabym umrzeć z przerażenia. Cień
chylił się ku mnie. Osłupiałam. Jego niekończące się wyłanianie trwało całe
lata.
Zmarszczyłam twarz posyłając mu pytające spojrzenie.
Finalnie wynurzył twarz z mroku. Zaczął rozciągać ręce. Teraz stał centralnie
na wprost mnie, opierając się na całej szerokości ramion o blat. To O N.
W jednym kąciku jego ust czaił się zawadiacki
uśmieszek a oczy chyba przeszywały każdy cal mojej twarzy. Miałam wrażenie, że
obnaża mnie ze skóry i mięsa do samych kości. Obudziła się we mnie dzika
ochota, aby mu je wydrapać. Ta sztuczka irytowała mnie jak mało co, właściwie
bardziej niż całokształt naiwnego Złotego Chłopca. Jeszcze ta ogłuszająca
cisza, przez którą jeszcze bardziej się skrzywiłam. Byliśmy jak zamknięci w
szczelnym pudełku tłumiącym wszystkie dźwięki.
- Cześć, księżniczko. - odezwał się powolutku, prawie
że szeptem, co brzmiało raczej jak ciche burknięcie.
Przewróciłam oczami a na moich ustach odmalował się
przesłodzony uśmiech z głębi serca.
- Spierdalaj. - warknęłam soczyście. - Poszukaj
sobie księżniczki gdzie indziej.
Już miałam odejść, gdy jego głos wypowiedział dużo
głośniej słowa, które zawisły gdzieś między nami.
- Powinienem ci polecić to samo
Oblizał wargi i popatrzył na mnie znacząco, co
wytrąciło mnie z uwagi.
- C-oo? - mój głos załamał się, jakby zużył już cały
nakład powietrza w płucach. - Niby co chcesz przez to powiedzieć?
Zrobił kilka kroczków, okrążając dzielący nas blat. Pokonywał
ostatni zakręt piekielnej autostrady ku mnie, błądząc palcami w labiryncie
stworzonym z odłamków szkła. Wyłonił się całkowicie z ciemności, prezentując
się teraz w całej swojej krasie. Światło chyba go nie kochało, obnażało wszystkie
niedoskonałości na twarzy. Takie jak: nienaturalnie wielkie cienie pod oczami
czy wychudzone policzki. Zupełnie jakby nie spał od wieków. Był w swetrze, czarnym
podartym podkoszulku, znoszonych dżinsach o tej samej barwie i glanach, czyli
nic nowego (czy oni się w ogóle przebierają?) Z każdą sekundą i każdym krokiem
był coraz bliżej.
- Trudno było nie zauważyć, tylko ty jak jakiś
psychol wbijałaś we mnie gały - wyjaśnił tym swoim gardłowym głosem.
- Nie obchodzi mnie wasza sekta - rzuciłam,
orientując się, że mimowolnie zaczęłam się cofać.
Zaśmiał się po raz pierwszy odkąd go znam, lecz
jakby bez krzty wesołości. Kolejno znów powrócił do penetrowania terenu, czyli
mnie.
- Sekta? Tak nazywasz wyzwolonych ludzi? - spytał
jak głupek, który zaczął temat a sam nie ma pojęcia o czym mowa.
Był tak cholernie pewny siebie. Ja straciłam mój
wieczny rezon dawno temu, jak gdyby za dotykiem czarodziejskiej różdżki to on
wessał całą moją śmiałość, ba! Był wręcz znudzony całą sytuacją. Cholerny świr!
- Nie widziałaś nigdy ludzi oderwanych od tej
nudnej, chorej rzeczywistości? - Przekrzywił głowę, jakby delektował się każdym
milimetrem mojej zbitej z tropu twarzy.
- Jakoś nikt przed tobą nie był na tyle odważny, by
gapić się dłużej niż przez piętnaście minut. - niemalże widziałam jak z jego
ust sączy się kwas wypalający moją ofensywność, a raczej to co z niej pozostało.
- Masz rację, powinnam już dawno sobie wydłubać
oczy. - odparłam chłodno, zbierając ochłapy godności.
Zaczął kolejną rundę tortury w postaci mierzenia
mnie wzrokiem, tym razem od tułowia po sam czubek głowy.
- Wiesz co myślę? - spytał retorycznie jak gdyby
nigdy nic.
Sądziłam, że znów szykuje jakąś ciętą ripostę. Ale
on po prostu stanął dokładnie milimetr przede mną, tak że czułam jego o dziwo
ciepły oddech na twarzy i wymruczał:
- Myślę, że jeszcze przed końcem tego roku zakochasz
się we mnie - uciął.
Tymi słowami zmiótł mnie z powierzchni świata.
Miałam wrażenie, że się przesłyszałam, że to tylko
jakiś żart a on naigrywa się ze mnie tam w środku zwijając się ze śmiechu. Mimo
wszystko czułam jak jego słowa mnie paraliżują, jak nogi zaczynają zamieniać
się w zapadającą się watę. Stałam się tak bezbronna i niewinna, chyba po raz pierwszy
od urodzenia. Zimny błękit jego oczu wciąż wywoływał u mnie drgawki. Wytwarzał
lodowe pociski, które przyszpilały mnie raz po raz do muru.
Nie kontrolowałam własnej mimiki, nie wiedziałam co się
z nią dzieje, ani co wyraża, więc dla niepoznaki zacisnęłam zęby.
- Lepiej nie wchodź mi już nigdy więcej w drogę -
wysyczałam.
- Będziesz mnie kochać do tego stopnia, że będziesz
błagalnie skomleć o to, żebym poświęcił ci choć jeden ochłap chwili z mojego
życia - jego mowa sprowadzała się do dyskretnego szeptu, jednak akcentował
każde słowo tak, jakby wypowiadał słowa jakiegoś zaklęcia.
Miałam już przyłożyć mu w tą piękną buźkę. Usilnie
tłumiłam narastające, niepożądane emocje. Chciałam je powstrzymać, ale to jak
zatrzymać ludzkimi siłami pędzący pociąg. Nierealne. Zalała mnie niebezpieczna fala
gniewu, czułam jak się gotuję topiąc obezwładniający mnie lód. Zaczynałam
płonąć od środka, niszczyć wszystko na drodze przed sobą.
- Pieprz się - rzuciłam na odchodne dołączając
mordercze spojrzenie.
Ruszyłam przed siebie, daleko od niego. Musiałam
ochłonąć. Źle by się skończyło, gdybym w tej chwili nie odeszła. Że niby ja -
Skyler Sparks miałabym poczuć coś głębszego niż pobudki artystyczne do kogoś ze
slumsów, kto nawet nie dosięga mi do pięt? Chciałby. Pewnie bogactwa mu się zachciało.
Nie był brzydki, fakt, ale z prostaka porządnego mężczyzny nie zrobisz.
Huczało mi w głowie, a dudniąca z głośników muzyka
nie pomagała. Niemalże biegłam przepychając się przez wbijające się we mnie
łokcie i kolana. Zobaczyłam Dana i pędem pośpieszyłam w jego kierunku.
Gdyby nie barierka, zapewne teraz koziołkowałabym po
jednym ze wzgórz Filadelfii, bo z pewnością nie zdążyłabym się zatrzymać przed
spadem. Dopadłam ją i chwyciłam się jej mocno.
- Co się stało? Wyglądasz na roztrzęsioną.
Pomyślałam, że naprawdę muszę wyglądać strachliwie i
spłoszenie, niczym Sierotka Marysia.
- Miałam spinę z jednym, z tych typów. - Odchyliłam znacząco
głowę w tył.
Aż na samo wspomnienie krew mi się burzyła.
- Widziałem ich. - przytaknął, utwierdzając mnie w
przekonaniu, że nie przyśniła mi się ani nie przywidziała ta dziwaczna rozmowa.
- Zwykle nie pojawiają się na takich przyjęciach,
więc nie mam pojęcia jak się na nie wdarli. Właściwie to nikt ich nie zaprasza.
A jak już, to nie wróży to nic dobrego.
Czułam jak wraz z narastającym wiatrem, niczym z
parującej herbaty ulatuje ze mnie cała wściekłość.
Będziesz
mnie kochać do tego stopnia, że będziesz błagalnie skomleć o to, żebym poświęcił
ci choć jeden ochłap czasu z mojego życia
Wciąż nie mogłam wyrwać sobie tych słów z głowy,
zdrapanie ich ze ścian mojego umysłu było trudne a nawet bolesne.
- Wiedziałam, że plebsowi nie można ufać -
Wspominałam do siebie pod nosem.
- Przejrzałam cię.
- Co? - drgnęłam a obraz ust tego chłopaka, wyraźnie
skandującego swoją wypowiedź rozmył się przede mną - dopiero teraz uświadomiłam
sobie, że nawet nie wiem jak się nazywa.
- Czujesz się zdegustowana nimi i chciałabyś już
stąd iść? - spytał pewny swojej racji.
Nie było tak, wcale nie było tak. Przyjęcie się w
końcu rozwinęło a w nowo przybytej energii można było wyczuć coś innego,
odmiennego, nutę pozytywnego obłąkania. Tyle planów właśnie zrodziło się w
mojej głowie do zrealizowania jeszcze dzisiejszego wieczoru. Chciałabym doprowadzić
do czystego obłędu tego psychola (jeśli jest to oczywiście jeszcze bardziej
możliwe). Bawić się i tarmosić jego duszę jak kot mojej siostry włóczkę.
Było całkiem odwrotnie, chciałam więcej, chciałam
czegoś bardziej. Jednak coś kazało mi przytaknąć. Przyznanie się, że te świry
mnie w dziwny sposób pociągały równało się z przyznaniem się do tego, że też
mam we krwi psychozę.
- Tylko wezmę torebkę i możemy iść - krzyknęłam, nie
zdając sobie sprawy z momentu, w którym muzyka stała się tak głośna.
Pokiwał ze szczerym uśmiechem w odpowiedzi,
najwyraźniej przedzieranie się przez hałas nie leżało w jego naturze.
Zbliżyłam się do zbiorowiska a ten natychmiast mnie
połknął, nie dając zbytniego pola do podstawowych czynności życiowych, takich
jak poruszanie się czy oddychanie. Słyszałam jakieś zmieszane wrzaski, muzykę i
tłuczone szkła, wszystko się zlewało.
Chciałam ominąć wzrokiem niedawny blat na wypadek,
gdyby on wciąż tam stał, ale mój wzrok zaczął ostatnio żyć własnym życiem.
Powędrował w kierunku kantu z porozlewanymi napojami i moimi zachowanymi
odłamkami. Teraz zbieranie ich wydawało się głupotą, gdyż teraz wszyscy
stąpaliśmy po oceanie zbudowanym z kawałeczków szkła. Przetorowałam sobie drogę
do pokoiku, znajdującego się gdzieś na wschód, rozpychając się na wszystkie
strony. Moje włosy musiały wyglądać jak po tornadzie, całe postrzępione i w
nieładzie. Dałabym teraz wszystko za kawałek lustra. Ściśnięta jak sardynka
wpadłam do pomieszczenia zatytułowanego wdzięcznie ''schowek'' na czas
przyjęcia. Osnuło mnie na odmianę zimne nocne powietrze, przesiąknięte
spalinami. Rozpraszało się z którejś dziury w ścianie. Cieszyło mnie, bo nareszcie
mogłam odetchnąć pełną piersią. Podniosłam wzrok i zobaczyłam kolejny Odpad z
armii klonów. Trzymał moją torebkę. Tak gorliwie czegoś w niej szukał, że nawet
nie zauważył, kiedy weszłam. Wyciągnęłam przed siebie dłonie i kilkakrotnie,
donośnie w nie uderzyłam. Drgnął nerwowo. Twarz jednak miał niewzruszoną, jakby
ktoś ją wykuł ze skały.
- No nie wierzę. Masz tupet! - Zaplotłam ręce na
piersiach. - Już wiem, co chciałeś powiedzieć przez będziesz błagać o ochłapy mojego czasu - prychnęłam.
- Ale nie, nie będę uganiać się za tobą o oddanie mi
tych pięciu dolców, które właśnie trzymasz.
- Twoja? - zapytał retorycznie i rzucił we mnie
torebką. - To dobrze, bo teraz są moje. - upchnął banknot do tylnej kieszonki
spodni.
- Czyli ci ''wyzwoleni ludzie'' - jak to się swoiście
nazwaliście, są złodziejami i żebrakami?
- Nazwałbym ich raczej Robin Hoodami - powiedział, zabierając się za kolejną torebkę. -
Spokojnie, poproś tatusia, to da ci cztery razy więcej siana.
- Zazdrościsz mi, że ja mam wszystko, a ty cóż...
pięć dolców i modlitwę, aby dożyć jutra?
Miałam wrażenie, że moja złość zaczyna zamieniać się
w ogień.
- Zapomniałam o czymś? Pani Myers?
Widziałam jak to wywołuje o niego dziwny grymas na
twarzy. Wydał z siebie odgłos przypominający stłumiony śmiech a oczy teraz w
ciemności przypominały dwa świecące punkciki, oczy kota.
- Tak, mmm - przejechał językiem po ustach a mi znów
zebrało się na wymioty. - Słodka pani Myers.
- Jest naprawdę dobra jak na swoje lata, choć
czasami wydaje mi się, że skrzeczy jak koza, gdy zaczynam ją ostrzej pieprzyć.
Czułam dreszcze walczące z moim ciałem, a coś w moim
organizmie usiłowało dostać pozwolenie od moich ust, aby wypłynąć na wierzch. Zwalczyłam
nieposłuszeństwo mojego ciała i odesłałam tą samą drogą paskudną wydzielinę. Widziałam
ten uśmiech, który chciałam bezpowrotnie zmazać. Spojrzałam mu ślepo w oczy.
- Ah, zamknij się. Wiedz, że doniosę na ciebie,
odizolują cię od społeczeństwa i zamkną tam, gdzie twoje miejsce.
- Nie zrobisz tego. - odparł bez grama
jakiegokolwiek przejęcia.
- Nikt nie wpoił ci żadnych zasad moralnych. Niech
zgadnę, w dzieciństwie często się przeprowadzałeś, byłeś melancholicznym
samotnikiem. Mamusia często znikała, aby dorobić sobie na boku. Tatuś
pijaczyna. - ucięłam. - O ile w ogóle kiedyś miałeś rodziców. - dorzuciłam bez
ładu prostując dłoń.
- Zapamiętaj to sobie, jesteś nieudanym bożym
eksperymentem. Tyle znaczysz dla ludzkości, co góry. Istnieją, bo istnieją. Są
wysokie, ludzie lubią je wykorzystywać do wspinaczki, ale potem trzeba zejść na
ziemię, do rzeczywistości. Niby chcą je chronić, ale wiadomo, że to na nic,
stanowią jedynie element dekoracyjny świata.
- Ale potrafią też przetrwać niejedną burzę -
zamarł.
- Ale nie są niezniszczalne
- To jest twoja analiza, pani psycholog? - machnął
ręką, z kolejną torebką, wydaje mi się, że Billy'ego.
- Nie pieprz jak te korporacyjne śmiecie z rządu:
trzeba egzekwować prawo! Wypieprzmy te odpady chcące naprawdę żyć. Stwórzmy
idealną armię zwane państwem, która będzie za nas produkować forsę i wypychać
nam kieszenie do usranego życia! Juhuu! - nakreślił tak doskonałą sylwetkę przedrzeźnienia
radości. Opanował tę sztukę do perfekcji, jak gdyby udawał już tyle razy, że
jest szczęśliwy. Chyba nawet widziałam przebłysk bólu, który przewinął się
przez jego twarz, przez jedną czwartą sekundy. A może to tylko mój chory umysł
tworzy przede mną omamy.
- Ty niby wiesz co to cholerna moralność? - podniósł
zachrypnięty głos, a ja wróciłam na realia, gdzie jego demony pożerały każdą mą
emocje.
- Całe życie spędziłaś zamknięta w złotej wieży, w
szklanym pałacyku, dostając wszystko na każde skinienie. Wiadomość od księcia z
bajki; koń pod jego otyłym własnym ego, przerośniętym zarozumiałością i
wygórowanymi ambicjami zdechł z wycieńczenia i idzie z buta!
- Co się dzieje? - Złoty Chłopiec ledwo żywy wpadł
do pomieszczenia, podobnie jak ja wcześniej. Spojrzał na mnie a potem na niego
z odrazą - Narzuca ci się?
- To nic - uspokoiłam Dana, zawieszając
wymolestowaną torebkę na ramię.
W reakcji na moją odpowiedź Świrus zbliżył się do
nas. Widziałam wyrastające żyły spod bluzki, zdobiły jego szyję niczym tatuaże.
- Wydaje mi sie, że jesteśmy po prostu dziećmi
innego boga i nigdy nie zrozumiemy swoich światów wzajemnie - rzucił.
- Wolę żyć w swoim szklanym pałacyku, niż wiedzieć,
że w trzech czwartych i tak już jestem martwa. Że śmierć jest za drzwiami, że
umrę pośród tylu ludzi, a jednak samotnie.
- Wkurzasz mnie - rzucił.
- Doprawdy? - rzekłam z nonszalancją - No popatrz
Wiedziałam, że sama się proszę o burzę.
Jednym ruchem ręki oplótł mi nogi i poczułam jak
tracę kontakt z grawitacją. Jęknęłam z przerażenia. Zawisłam głową nad jego
ramieniem. Odepchnął z całej siły Dana próbującego coś wskórać. Ale ten raczej
wyglądał przy nim jak mały piesek, który duży szczeka a nie gryzie.
- Ty dzikusie, co ty sobie myślisz?! Puszczaj mnie!
- warknęłam, waląc go z całej siły łokciami w plecy.
Ruszył przed siebie, w zalew tłumu. Kafelki zaczęły
przewijać się przede mną. Ludzie o dziwo zaczęli się usuwać z drogi przed
Oszołomem i moim tyłkiem.
Co zamierza zrobić? Jak jaskiniowiec mnie
uprowadzić, postawić na jakimś kamieniu i chwalić się przed kolegami swoją
zdobyczą?
Szamotałam się jak mogłam, ale jednocześnie traciłam
siłę. Czułam jak drętwieje pod wpływem jego dotyku, jak z mojego ciała robi się
galareta niezdolna do własnego ruchu.
Podekscytowane spojrzenia obcych mi ludzi zostały w
tyle, a nogi owiało nocne powietrze, budzące mnie do walki.
- Słyszysz?! Puszczaj! - krzyknęłam w akcie kolejnej
próby.
Nagle zatrzymał się, szarpiąc mnie przy tym jak
szmacianą lalkę.
- Jak sobie życzysz - odezwał się w końcu. Musiało
minąć kilka sekund, aby dotarło do mnie, co zamierza. Ale było już za późno.
- Nie! Proszę, nie! - zapiszczałam, gdy poczułam jak
tracę go pod sobą, unosząc się gdzieś ponad. Lodowata woda zakryła mnie
całkowicie, nie pozostawiając suchej nitki. Szybko odbiłam się stopami i
wynurzyłam. Zachłysnęłam się powietrzem a jego obraz był teraz jak zaparowane
szkło.
Przemarzłam na kość, woda wdarła się dosłownie
wszędzie. Doświadczyłam takiego poniżenia i zmieszania z błotem jak nigdy
wcześniej w całym życiu. Czułam w żyłach pędzącą agresję, nie miałam pojęcia
jak krucha potrafi być samokontrola, zwłaszcza moja własna. Miałam dziką ochotę
wpleść dłoń w te jego włosy i roztrzaskać czaszkę o najbliższy głaz.
- Nie cierpię cię! Słyszysz?! Nienawidzę, ty
pieprzony dupku! - wydarłam się na jednym wydechu.
Stał przede mną w tak nadzwyczaj denerwujący sposób,
jak gdyby uważał się za pana.
- Jay, zadzwonili po gliny! - Jakaś rozmyta plama
szybkim krokiem zjawiła się znikąd.
- Idę! - zawołał, po czym znów zwrócił się do mnie.
- Mam nadzieję, że zimny prysznic pozwoli ci zacząć
logicznie myśleć. - rzucił. - Idziemy po auto! - zakrzyknął.
Przetarłam palcami oczy i zobaczyłam tylko jak
kładzie rękę na barkach kolegi i zaraz potem znika w drzwiach. A ja wiedziałam
jedynie, że to na pewno nie koniec, to dopiero był początek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz