3.


Weszliśmy do jednego z jednakowych szeregowców w dzielnicy Northeast, w Filadelfii. Przybyliśmy punkt dwudziesta, a gości wciąż powoli przybywało. Pomieszczenie, w którym znaleźliśmy się było urządzone z gustem. Dominowały tu pastele, kwieciste wzory, falbany a w kratowanych oknach wisiały koronkowe firany. Wślizgnęliśmy się nieco głębiej. Powietrze zostało już przesiąknięte chipsami i aromatem wina. W kominku jarzyły się płomienie ognia rzucając lekką poświatę na dwie sofy obite w popielaty materiał.
- I oto ona - Dan wyrzucił przed siebie ręce. - gospodyni dzisiejszego wieczoru.
Zbliżała się do nas pewna mulatka o smukłej a jednocześnie kształtnej sylwetce. Od razu poczułam, że gdzieś ją już widziałam.
- Cześć! - zawołała po czym czule powitała Holly, Pheobe, Billy'ego i Dana. Po całej tonie uścisków i buziaków wyciągnęła do mnie rękę. Bliski kontakt spowodował, że przypomniałam sobie kim jest - wegetarianką ze stołówki.
- Dajcie torebki, odniosę je do schowka - poleciła. Ja, dziewczyny... i Billy posłusznie spełniliśmy jej prośbę.
- Napoje są tam, a bar koło basenu, na zewnątrz - poinstruowała i odeszła witać resztę gości ówcześnie życząc nam dobrej zabawy.
Nagle z głośników wypłynął głos Jona Bon Joviego rozpoczynający Livin' on a Prayer. 
- Aaa, kocham tą piosenkę! - krzyknęła Holly. Zaplotła dłoń z dłonią Dana i powlokła go jak wór ziemniaków na sam środek parkietu (zwykłej przestrzeni stworzonej poprzez przesunięcie mebli). Odprowadziłam ich wzrokiem do czasu aż zniknęli za tłumem. Szybko zauważyłam, że zostałam całkiem sama. Phoebe i Billy także gdzieś zniknęli. Świetnie, zostawili mnie. Rozejrzałam się wokół. Panowała tu atmosfera obcości. Gwar tworzony przez ludzi otaczał mnie z każdej strony. W jednym kącie odbywało się smakowanie drogiego wina, zaś w drugim prowadzono zaciekłą konwersację na temat chińszczyzny. Wszędzie tylko ta nieznajomość niczego, a ja wyobcowana. Sytuacja zaczynała przytłaczać.
Odnalazłam wzrokiem wspomniane wcześniej ''tam'', czyli miejsce tuż pod schodami, gdzie znajdowały się napoje. Mojej uwadze nie umknęły porozwieszane obrazy przedstawiające naturę a także to, co zawsze podobało mi się najbardziej, czyli cały tuzin kwiatów.
Powędrowałam wolnym krokiem na taras. Wiatr natychmiast dorwał się do mojej zwiewnej sukienki. Na środku leżał smutny basen, głaskany co chwila przez ten sam, co ja, powiew. Wokół niego porozrzucana była zaledwie garstka ludzi z lampkami wina w dłoniach. Jednoznacznie wiało tu nudą... - i lękiem bycia samotnym, pozostawionym po raz kolejny samemu sobie - dopowiedziała podświadomość. Szybko odepchnęłam od siebie niechciane myśli.
Księżyc przypatrywał się tej imitacji przyjęcia rzucając nam snop mocnego światła. Wkrótce znów miała być pełnia. Oparłam się całym ciężarem ciała o barierkę. Wpatrywałam się w refleksy wysyłane z centrum Filadelfii. Widziałam w oknach pojedyncze światełka z niewidocznych w ciemności drapaczy chmur. Sprawiały wrażenie armii zastygłych świetlików. Wyglądało to naprawdę komicznie.
- Tu jesteś.
Dan oparł się na barierce tak, że stykaliśmy się łokciami.
- Ja tam nie wiedziałam, gdzie ty byłeś - obruszyłam się wytężając wzrok, aby zobaczyć coś więcej niż tylko czubek reprezentacyjnego mostu Filadelfii.
- Dlaczego tak mówisz? - Przysunął się bliżej, przez co poczułam pałające od niego ciepło.
- A chciałaś wiedzieć? - nakrył swą dłonią moją i odgarnął mi z twarzy zmierzwione przez wiatr włosy.
Musiałam afiszować, że zrobili ze mnie postać drugoplanową. Chciałam zyskać na ich uwadze, stać się tą dominującą, której nikt nie porzuca. Nie cierpiałam być zbyteczna i odtrącona, dlatego zawsze walczyłam o tak wysoką pozycję. Po prostu nigdy nie mogę znieść, gdy ludzie mnie marginesują.
- Niee - parsknęłam.
Drgnął zabierając rękę, jakby dostał w twarz.
- A więc? Zrobiłem coś nie tak?
Skierowałam na niego wzrok. Twarz Dana malowała zmęczenie po ruchliwym tańcu. Wyglądał na przejętego, a ja wciąż wspominałam moment, w którym Holly ciągnie go za sobą na parkiet jak cygan, gruz. Bawiło mnie to i miałam ochotę tu, i teraz wybuchnąć śmiechem. Wyć do rozpuku.
Westchnął. - Przepraszam, już nie zostawię cię samej, choćby miał mnie porwać czołg.
Z mojej piersi wyrwał się chichot, który z każdą kolejną chwilą nabierał siły. Huknęłam w końcu gromkim śmiechem pochodzącym z całego ciała. Nie nabijałam się z jego kiepskiego żartu, nie z tego, że zostałam na momencik sama, ani nawet, że został kobiecym pantoflem. Tylko z groteski losu, z tego, że nie nadążałam za swoim własnym tempem życia. Ja go nie czułam, nie czułam nic, stałam się oschłym tworem, czymś pozbawionym człowieczeństwa. Mogłam sobie pozwolić na śmiech czy płacz, bo te emocje stanowiły tylko dodatek, gratis do czegoś, czym tak naprawdę byłam. Wewnętrznie pustą jednostką, trochę osamotnioną, przerośniętą samouwielbieniem i z poczuciem wyższości nad innymi.
Zaczerpnęłam odrobiny tchu i zauważyłam, że Złoty Chłopiec także jest rozbawiony, choć szczerze powiedziawszy nie miałam zielonego pojęcia z jakiego powodu. Musiałby znać moją historię. Ubawiłby się wtedy po pachy.
- Nie było wcześniej okazji, ale chciałem ci powiedzieć, że ślicznie wyglądasz.
To spowodowało, że całkiem zamilkłam. W jednej z moich ulubionych sukienek rzeczywiście wyglądałam niczego sobie. Błękit doskonale podkreślał mój kolor oczu. Dziękowałam Bogu, że nie byłam blondynką. Zawsze sądziłam, że niebieskooka dziewczyna o blond włosach to połączenie zbyt tuzinkowe. Nie chciałam być tak banalną, jedną z wielu.
- Dziękuję - odpowiedziałam z grzeczności, z resztką racjonalności. - Pójdę po coś do picia, zaschło mi w gardle - dałam znać zgodnie z prawdą.
Ruszyłam do tak zwanego ''tam''. Usta wyschły mi na wiór i błagały o nawodnienie. Przedarłam się przez zwiększoną i bardziej pobudzoną rzeszę ludzi. Przyjęcie nieco ruszyło w tango. Odkąd znalazłam się w środku, czułam dziwnie napierające we mnie fale ciepła i jednocześnie zauważałam coraz więcej mroku wokół. Coś było nie tak. Lecz nie mogłam jasno stwierdzić co. Dostrzegłam zarysy Billy'ego między tłumem. Żwawo poruszał się w energicznym tańcu z jakimś przystojnym wykolczykowanym brunetem. Billy jak zwykle ubrany w pstrokate rzeczy kontrastował się z chłopakiem o jednobarwnych czarnych spodniach i skórzanej kurtce. Wyglądał jak pozer chcący grać kogoś groźnego, kogoś kim nie jest. Kogoś takiego jak czubek z mojej grupy na uczelni. Całkiem jak on.
Chwyciłam szklankę i przesunęłam ją w powietrzu, w swoim kierunku. Coś nagle ryknęło a ja poczułam, że serce podskoczyło mi do gardła. Naczynie upadło z wielkim hukiem roztrzaskując się na miliony maleńkich odłamków. Przeklęłam w myślach i zgrabnie schyliłam się, zaczynając zbierać największe odłamki na otwartą dłoń. Widziałam zagadkowe spojrzenia mijających mnie ludzi. Niektórzy nie ukrywali zainteresowania, a pozostałych w ogóle to nie obchodziło. Jednak nikt nie pomógł. Typowe.
Gdy zobaczyłam, że moja ręka już więcej nie da rady utrzymać, chwyciłam się krawędzi stołu. Podniosłam się i wyrzuciłam przed siebie szklane pozostałości, które jeszcze przed sekundą tworzyły coś użytecznego. Uniosłam twarz i wydałam z siebie niemy krzyk. Jakaś ciemna postać stała przede mną. Z obawy o mało nie wylądowałam w kałuży szkła. Minęła dokładnie sekunda a ja przysięgłabym, że w tej chwili mogłabym umrzeć z przerażenia. Cień chylił się ku mnie. Osłupiałam. Jego niekończące się wyłanianie trwało całe lata.
Zmarszczyłam twarz posyłając mu pytające spojrzenie. Finalnie wynurzył twarz z mroku. Zaczął rozciągać ręce. Teraz stał centralnie na wprost mnie, opierając się na całej szerokości ramion o blat. To O N.
W jednym kąciku jego ust czaił się zawadiacki uśmieszek a oczy chyba przeszywały każdy cal mojej twarzy. Miałam wrażenie, że obnaża mnie ze skóry i mięsa do samych kości. Obudziła się we mnie dzika ochota, aby mu je wydrapać. Ta sztuczka irytowała mnie jak mało co, właściwie bardziej niż całokształt naiwnego Złotego Chłopca. Jeszcze ta ogłuszająca cisza, przez którą jeszcze bardziej się skrzywiłam. Byliśmy jak zamknięci w szczelnym pudełku tłumiącym wszystkie dźwięki.
- Cześć, księżniczko. - odezwał się powolutku, prawie że szeptem, co brzmiało raczej jak ciche burknięcie.
Przewróciłam oczami a na moich ustach odmalował się przesłodzony uśmiech z głębi serca.
- Spierdalaj. - warknęłam soczyście. - Poszukaj sobie księżniczki gdzie indziej.
Już miałam odejść, gdy jego głos wypowiedział dużo głośniej słowa, które zawisły gdzieś między nami.
- Powinienem ci polecić to samo
Oblizał wargi i popatrzył na mnie znacząco, co wytrąciło mnie z uwagi.
- C-oo? - mój głos załamał się, jakby zużył już cały nakład powietrza w płucach. - Niby co chcesz przez to powiedzieć?
Zrobił kilka kroczków, okrążając dzielący nas blat. Pokonywał ostatni zakręt piekielnej autostrady ku mnie, błądząc palcami w labiryncie stworzonym z odłamków szkła. Wyłonił się całkowicie z ciemności, prezentując się teraz w całej swojej krasie. Światło chyba go nie kochało, obnażało wszystkie niedoskonałości na twarzy. Takie jak: nienaturalnie wielkie cienie pod oczami czy wychudzone policzki. Zupełnie jakby nie spał od wieków. Był w swetrze, czarnym podartym podkoszulku, znoszonych dżinsach o tej samej barwie i glanach, czyli nic nowego (czy oni się w ogóle przebierają?) Z każdą sekundą i każdym krokiem był coraz bliżej.
- Trudno było nie zauważyć, tylko ty jak jakiś psychol wbijałaś we mnie gały - wyjaśnił tym swoim gardłowym głosem.
- Nie obchodzi mnie wasza sekta - rzuciłam, orientując się, że mimowolnie zaczęłam się cofać.
Zaśmiał się po raz pierwszy odkąd go znam, lecz jakby bez krzty wesołości. Kolejno znów powrócił do penetrowania terenu, czyli mnie.
- Sekta? Tak nazywasz wyzwolonych ludzi? - spytał jak głupek, który zaczął temat a sam nie ma pojęcia o czym mowa.
Był tak cholernie pewny siebie. Ja straciłam mój wieczny rezon dawno temu, jak gdyby za dotykiem czarodziejskiej różdżki to on wessał całą moją śmiałość, ba! Był wręcz znudzony całą sytuacją. Cholerny świr!
- Nie widziałaś nigdy ludzi oderwanych od tej nudnej, chorej rzeczywistości? - Przekrzywił głowę, jakby delektował się każdym milimetrem mojej zbitej z tropu twarzy.
- Jakoś nikt przed tobą nie był na tyle odważny, by gapić się dłużej niż przez piętnaście minut. - niemalże widziałam jak z jego ust sączy się kwas wypalający moją ofensywność, a raczej to co z niej pozostało.
- Masz rację, powinnam już dawno sobie wydłubać oczy. - odparłam chłodno, zbierając ochłapy godności.
Zaczął kolejną rundę tortury w postaci mierzenia mnie wzrokiem, tym razem od tułowia po sam czubek głowy.
- Wiesz co myślę? - spytał retorycznie jak gdyby nigdy nic.
Sądziłam, że znów szykuje jakąś ciętą ripostę. Ale on po prostu stanął dokładnie milimetr przede mną, tak że czułam jego o dziwo ciepły oddech na twarzy i wymruczał:
- Myślę, że jeszcze przed końcem tego roku zakochasz się we mnie - uciął.
Tymi słowami zmiótł mnie z powierzchni świata.
Miałam wrażenie, że się przesłyszałam, że to tylko jakiś żart a on naigrywa się ze mnie tam w środku zwijając się ze śmiechu. Mimo wszystko czułam jak jego słowa mnie paraliżują, jak nogi zaczynają zamieniać się w zapadającą się watę. Stałam się tak bezbronna i niewinna, chyba po raz pierwszy od urodzenia. Zimny błękit jego oczu wciąż wywoływał u mnie drgawki. Wytwarzał lodowe pociski, które przyszpilały mnie raz po raz do muru.
Nie kontrolowałam własnej mimiki, nie wiedziałam co się z nią dzieje, ani co wyraża, więc dla niepoznaki zacisnęłam zęby.
- Lepiej nie wchodź mi już nigdy więcej w drogę - wysyczałam.
- Będziesz mnie kochać do tego stopnia, że będziesz błagalnie skomleć o to, żebym poświęcił ci choć jeden ochłap chwili z mojego życia - jego mowa sprowadzała się do dyskretnego szeptu, jednak akcentował każde słowo tak, jakby wypowiadał słowa jakiegoś zaklęcia.
Miałam już przyłożyć mu w tą piękną buźkę. Usilnie tłumiłam narastające, niepożądane emocje. Chciałam je powstrzymać, ale to jak zatrzymać ludzkimi siłami pędzący pociąg. Nierealne. Zalała mnie niebezpieczna fala gniewu, czułam jak się gotuję topiąc obezwładniający mnie lód. Zaczynałam płonąć od środka, niszczyć wszystko na drodze przed sobą.
- Pieprz się - rzuciłam na odchodne dołączając mordercze spojrzenie.
Ruszyłam przed siebie, daleko od niego. Musiałam ochłonąć. Źle by się skończyło, gdybym w tej chwili nie odeszła. Że niby ja - Skyler Sparks miałabym poczuć coś głębszego niż pobudki artystyczne do kogoś ze slumsów, kto nawet nie dosięga mi do pięt? Chciałby. Pewnie bogactwa mu się zachciało. Nie był brzydki, fakt, ale z prostaka porządnego mężczyzny nie zrobisz.
Huczało mi w głowie, a dudniąca z głośników muzyka nie pomagała. Niemalże biegłam przepychając się przez wbijające się we mnie łokcie i kolana. Zobaczyłam Dana i pędem pośpieszyłam w jego kierunku.
Gdyby nie barierka, zapewne teraz koziołkowałabym po jednym ze wzgórz Filadelfii, bo z pewnością nie zdążyłabym się zatrzymać przed spadem. Dopadłam ją i chwyciłam się jej mocno.
- Co się stało? Wyglądasz na roztrzęsioną.
Pomyślałam, że naprawdę muszę wyglądać strachliwie i spłoszenie, niczym Sierotka Marysia.
- Miałam spinę z jednym, z tych typów. - Odchyliłam znacząco głowę w tył.
Aż na samo wspomnienie krew mi się burzyła.
- Widziałem ich. - przytaknął, utwierdzając mnie w przekonaniu, że nie przyśniła mi się ani nie przywidziała ta dziwaczna rozmowa.
- Zwykle nie pojawiają się na takich przyjęciach, więc nie mam pojęcia jak się na nie wdarli. Właściwie to nikt ich nie zaprasza. A jak już, to nie wróży to nic dobrego.
Czułam jak wraz z narastającym wiatrem, niczym z parującej herbaty ulatuje ze mnie cała wściekłość.
Będziesz mnie kochać do tego stopnia, że będziesz błagalnie skomleć o to, żebym poświęcił ci choć jeden ochłap czasu z mojego życia
Wciąż nie mogłam wyrwać sobie tych słów z głowy, zdrapanie ich ze ścian mojego umysłu było trudne a nawet bolesne.
- Wiedziałam, że plebsowi nie można ufać - Wspominałam do siebie pod nosem.
- Przejrzałam cię.
- Co? - drgnęłam a obraz ust tego chłopaka, wyraźnie skandującego swoją wypowiedź rozmył się przede mną - dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nawet nie wiem jak się nazywa.
- Czujesz się zdegustowana nimi i chciałabyś już stąd iść? - spytał pewny swojej racji.
Nie było tak, wcale nie było tak. Przyjęcie się w końcu rozwinęło a w nowo przybytej energii można było wyczuć coś innego, odmiennego, nutę pozytywnego obłąkania. Tyle planów właśnie zrodziło się w mojej głowie do zrealizowania jeszcze dzisiejszego wieczoru. Chciałabym doprowadzić do czystego obłędu tego psychola (jeśli jest to oczywiście jeszcze bardziej możliwe). Bawić się i tarmosić jego duszę jak kot mojej siostry włóczkę.
Było całkiem odwrotnie, chciałam więcej, chciałam czegoś bardziej. Jednak coś kazało mi przytaknąć. Przyznanie się, że te świry mnie w dziwny sposób pociągały równało się z przyznaniem się do tego, że też mam we krwi psychozę.
- Tylko wezmę torebkę i możemy iść - krzyknęłam, nie zdając sobie sprawy z momentu, w którym muzyka stała się tak głośna.
Pokiwał ze szczerym uśmiechem w odpowiedzi, najwyraźniej przedzieranie się przez hałas nie leżało w jego naturze.
Zbliżyłam się do zbiorowiska a ten natychmiast mnie połknął, nie dając zbytniego pola do podstawowych czynności życiowych, takich jak poruszanie się czy oddychanie. Słyszałam jakieś zmieszane wrzaski, muzykę i tłuczone szkła, wszystko się zlewało.
Chciałam ominąć wzrokiem niedawny blat na wypadek, gdyby on wciąż tam stał, ale mój wzrok zaczął ostatnio żyć własnym życiem. Powędrował w kierunku kantu z porozlewanymi napojami i moimi zachowanymi odłamkami. Teraz zbieranie ich wydawało się głupotą, gdyż teraz wszyscy stąpaliśmy po oceanie zbudowanym z kawałeczków szkła. Przetorowałam sobie drogę do pokoiku, znajdującego się gdzieś na wschód, rozpychając się na wszystkie strony. Moje włosy musiały wyglądać jak po tornadzie, całe postrzępione i w nieładzie. Dałabym teraz wszystko za kawałek lustra. Ściśnięta jak sardynka wpadłam do pomieszczenia zatytułowanego wdzięcznie ''schowek'' na czas przyjęcia. Osnuło mnie na odmianę zimne nocne powietrze, przesiąknięte spalinami. Rozpraszało się z którejś dziury w ścianie. Cieszyło mnie, bo nareszcie mogłam odetchnąć pełną piersią. Podniosłam wzrok i zobaczyłam kolejny Odpad z armii klonów. Trzymał moją torebkę. Tak gorliwie czegoś w niej szukał, że nawet nie zauważył, kiedy weszłam. Wyciągnęłam przed siebie dłonie i kilkakrotnie, donośnie w nie uderzyłam. Drgnął nerwowo. Twarz jednak miał niewzruszoną, jakby ktoś ją wykuł ze skały.
- No nie wierzę. Masz tupet! - Zaplotłam ręce na piersiach. - Już wiem, co chciałeś powiedzieć przez będziesz błagać o ochłapy mojego czasu - prychnęłam.
- Ale nie, nie będę uganiać się za tobą o oddanie mi tych pięciu dolców, które właśnie trzymasz.
- Twoja? - zapytał retorycznie i rzucił we mnie torebką. - To dobrze, bo teraz są moje. - upchnął banknot do tylnej kieszonki spodni.
- Czyli ci ''wyzwoleni ludzie'' - jak to się swoiście nazwaliście, są złodziejami i żebrakami?
- Nazwałbym ich raczej Robin Hoodami - powiedział, zabierając się za kolejną torebkę. - Spokojnie, poproś tatusia, to da ci cztery razy więcej siana.
- Zazdrościsz mi, że ja mam wszystko, a ty cóż... pięć dolców i modlitwę, aby dożyć jutra?
Miałam wrażenie, że moja złość zaczyna zamieniać się w ogień.
- Zapomniałam o czymś? Pani Myers?
Widziałam jak to wywołuje o niego dziwny grymas na twarzy. Wydał z siebie odgłos przypominający stłumiony śmiech a oczy teraz w ciemności przypominały dwa świecące punkciki, oczy kota.
- Tak, mmm - przejechał językiem po ustach a mi znów zebrało się na wymioty. - Słodka pani Myers.
- Jest naprawdę dobra jak na swoje lata, choć czasami wydaje mi się, że skrzeczy jak koza, gdy zaczynam ją ostrzej pieprzyć.
Czułam dreszcze walczące z moim ciałem, a coś w moim organizmie usiłowało dostać pozwolenie od moich ust, aby wypłynąć na wierzch. Zwalczyłam nieposłuszeństwo mojego ciała i odesłałam tą samą drogą paskudną wydzielinę. Widziałam ten uśmiech, który chciałam bezpowrotnie zmazać. Spojrzałam mu ślepo w oczy.
- Ah, zamknij się. Wiedz, że doniosę na ciebie, odizolują cię od społeczeństwa i zamkną tam, gdzie twoje miejsce.
- Nie zrobisz tego. - odparł bez grama jakiegokolwiek przejęcia.
- Nikt nie wpoił ci żadnych zasad moralnych. Niech zgadnę, w dzieciństwie często się przeprowadzałeś, byłeś melancholicznym samotnikiem. Mamusia często znikała, aby dorobić sobie na boku. Tatuś pijaczyna. - ucięłam. - O ile w ogóle kiedyś miałeś rodziców. - dorzuciłam bez ładu prostując dłoń.
- Zapamiętaj to sobie, jesteś nieudanym bożym eksperymentem. Tyle znaczysz dla ludzkości, co góry. Istnieją, bo istnieją. Są wysokie, ludzie lubią je wykorzystywać do wspinaczki, ale potem trzeba zejść na ziemię, do rzeczywistości. Niby chcą je chronić, ale wiadomo, że to na nic, stanowią jedynie element dekoracyjny świata.
- Ale potrafią też przetrwać niejedną burzę - zamarł.
- Ale nie są niezniszczalne
- To jest twoja analiza, pani psycholog? - machnął ręką, z kolejną torebką, wydaje mi się, że Billy'ego.
- Nie pieprz jak te korporacyjne śmiecie z rządu: trzeba egzekwować prawo! Wypieprzmy te odpady chcące naprawdę żyć. Stwórzmy idealną armię zwane państwem, która będzie za nas produkować forsę i wypychać nam kieszenie do usranego życia! Juhuu! - nakreślił tak doskonałą sylwetkę przedrzeźnienia radości. Opanował tę sztukę do perfekcji, jak gdyby udawał już tyle razy, że jest szczęśliwy. Chyba nawet widziałam przebłysk bólu, który przewinął się przez jego twarz, przez jedną czwartą sekundy. A może to tylko mój chory umysł tworzy przede mną omamy.
- Ty niby wiesz co to cholerna moralność? - podniósł zachrypnięty głos, a ja wróciłam na realia, gdzie jego demony pożerały każdą mą emocje.
- Całe życie spędziłaś zamknięta w złotej wieży, w szklanym pałacyku, dostając wszystko na każde skinienie. Wiadomość od księcia z bajki; koń pod jego otyłym własnym ego, przerośniętym zarozumiałością i wygórowanymi ambicjami zdechł z wycieńczenia i idzie z buta!
- Co się dzieje? - Złoty Chłopiec ledwo żywy wpadł do pomieszczenia, podobnie jak ja wcześniej. Spojrzał na mnie a potem na niego z odrazą - Narzuca ci się?
- To nic - uspokoiłam Dana, zawieszając wymolestowaną torebkę na ramię.
W reakcji na moją odpowiedź Świrus zbliżył się do nas. Widziałam wyrastające żyły spod bluzki, zdobiły jego szyję niczym tatuaże.
- Wydaje mi sie, że jesteśmy po prostu dziećmi innego boga i nigdy nie zrozumiemy swoich światów wzajemnie - rzucił.
- Wolę żyć w swoim szklanym pałacyku, niż wiedzieć, że w trzech czwartych i tak już jestem martwa. Że śmierć jest za drzwiami, że umrę pośród tylu ludzi, a jednak samotnie.
- Wkurzasz mnie - rzucił.
- Doprawdy? - rzekłam z nonszalancją - No popatrz
Wiedziałam, że sama się proszę o burzę.
Jednym ruchem ręki oplótł mi nogi i poczułam jak tracę kontakt z grawitacją. Jęknęłam z przerażenia. Zawisłam głową nad jego ramieniem. Odepchnął z całej siły Dana próbującego coś wskórać. Ale ten raczej wyglądał przy nim jak mały piesek, który duży szczeka a nie gryzie.
- Ty dzikusie, co ty sobie myślisz?! Puszczaj mnie! - warknęłam, waląc go z całej siły łokciami w plecy.
Ruszył przed siebie, w zalew tłumu. Kafelki zaczęły przewijać się przede mną. Ludzie o dziwo zaczęli się usuwać z drogi przed Oszołomem i moim tyłkiem.
Co zamierza zrobić? Jak jaskiniowiec mnie uprowadzić, postawić na jakimś kamieniu i chwalić się przed kolegami swoją zdobyczą?
Szamotałam się jak mogłam, ale jednocześnie traciłam siłę. Czułam jak drętwieje pod wpływem jego dotyku, jak z mojego ciała robi się galareta niezdolna do własnego ruchu.
Podekscytowane spojrzenia obcych mi ludzi zostały w tyle, a nogi owiało nocne powietrze, budzące mnie do walki.
- Słyszysz?! Puszczaj! - krzyknęłam w akcie kolejnej próby.
Nagle zatrzymał się, szarpiąc mnie przy tym jak szmacianą lalkę.
- Jak sobie życzysz - odezwał się w końcu. Musiało minąć kilka sekund, aby dotarło do mnie, co zamierza. Ale było już za późno.
- Nie! Proszę, nie! - zapiszczałam, gdy poczułam jak tracę go pod sobą, unosząc się gdzieś ponad. Lodowata woda zakryła mnie całkowicie, nie pozostawiając suchej nitki. Szybko odbiłam się stopami i wynurzyłam. Zachłysnęłam się powietrzem a jego obraz był teraz jak zaparowane szkło.
Przemarzłam na kość, woda wdarła się dosłownie wszędzie. Doświadczyłam takiego poniżenia i zmieszania z błotem jak nigdy wcześniej w całym życiu. Czułam w żyłach pędzącą agresję, nie miałam pojęcia jak krucha potrafi być samokontrola, zwłaszcza moja własna. Miałam dziką ochotę wpleść dłoń w te jego włosy i roztrzaskać czaszkę o najbliższy głaz.
- Nie cierpię cię! Słyszysz?! Nienawidzę, ty pieprzony dupku! - wydarłam się na jednym wydechu.
Stał przede mną w tak nadzwyczaj denerwujący sposób, jak gdyby uważał się za pana.
- Jay, zadzwonili po gliny! - Jakaś rozmyta plama szybkim krokiem zjawiła się znikąd.
- Idę! - zawołał, po czym znów zwrócił się do mnie.
- Mam nadzieję, że zimny prysznic pozwoli ci zacząć logicznie myśleć. - rzucił. - Idziemy po auto! - zakrzyknął.
Przetarłam palcami oczy i zobaczyłam tylko jak kładzie rękę na barkach kolegi i zaraz potem znika w drzwiach. A ja wiedziałam jedynie, że to na pewno nie koniec, to dopiero był początek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz