Szmery
bezustannego tarcia stołków o i tak już obdarte płytki mieszały się z milionem różnych
głosów plączących się między stolikami. Wokół roztaczał się zapach przypalonego
oleju, smażonego mięsa, mieszanki przypraw oraz otyłości. Cały tor
najróżniejszych świństw pełnych samej soli i węglowodanów. Skrzywiłam się na
ten widok. Widziałam każdą kalorię, każdy gram niewidzialnego tłuszczu, który
tryskał z prezentowanej żywności. Na samą myśl robiło mi się niedobrze, a od
rozprzestrzeniającej woni czułam, że się duszę. Kolejka przesuwała się flegmatycznie,
prawie że niezauważalnie a przede mną wciąż nic, co nadawałoby się do
zjedzenia.
-
Wow, lepiej uważaj, żeby ktoś nie poturbował cię drzwiami, szkoda byłoby zmarnować
tyle jedzenia. - Dan zjawił się tuż obok mnie.
Zerknęłam
na swoją tackę. Była tak pusta jak świeżo wykopany grób. Białe ryski wyorane na
powierzchni, niczym ślady po kocich pazurach wyraźnie odznaczały się na
plastikowej deseczce. Spojrzałam na niego, jak na idiotę.
-
Serio, potem musiałabyś to wszystko zbierać z podłogi. - między stwierdzeniem
tłumił śmiech.
Porównałam
nasze zbiory. W przeciwieństwie do mojej zanadto ubogiej, jego obfitowała we
frytki i bułę wypchaną jakimś ogromnym mięchem. Przypominała mi nieco przedmieścia
nieopodal miejsca, w którym do niedawna mieszkałam; każda szpara musiała być
zapełniona jakimś niepotrzebnym straganem, bo najmniejszy odstęp to grzech.
-
Jeśli już zakończysz łowy to może chcesz do nas dołączyć? - wskazał kciukiem na
stolik, który został osaczony przez dwie dziewczyny i chłopaka pogrążonego w zażartej
rozmowie.
-
Jeśli ty i twoi kumple chcą dożyć trzydziestki wdychając zapach przypalonego
tłuszczu to proszę bardzo - odparowałam trochę z ostrzejszą nutką w głosie niż
zamierzałam (lecz spostrzeżenie, że człowiek głodny - człowiek zły, nie jest
znane od dziś).
-
Jestem wegetarianką - wyjaśniłam ostatecznie.
Tym
razem parsknął. Złapał mnie delikatnie za ramię i wyłowił z żółwiowo
posuwającej się kolejki.
-
Hej! Właśnie zaczynała się rozpędzać! - zaprotestowałam oburzona, choć tak
naprawdę moje myśli biegły bardziej ku temu, że zaczynała się cofać ni
przyśpieszać. Miałam ochotę z całej siły zasadzić mu kopniaka.
- Jeśli chcesz coś zjadliwego, w twoim guście, to może
na samym końcu znajdziesz coś, co ucieszy twoje oko.
Sięgnęłam wzrokiem w dal i momentalnie zapomniałam o
tym, jak chciałam go uszkodzić.
- Dziękuję. - na myśl o świeżych owocach pociekła mi
ślinka. Uśmiechnęłam się cukierkowo.
Potruchtałam szybciutko na koniec kolejki, niczym Kevin
Costner po Oscara na tegorocznej gali za Tańczącego
z Wilkami.
Schwytałam szybko kanapkę z czymś zielonym w środku,
jabłko i wodę.
- Jak tak kochają mięso, niech zaczną wpieprzać się
nawzajem - usłyszałam tuż za uchem. Swoiste motto życia wegetarian. Ruszyłam w
stronę stolika. Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam smukłą mulatkę;
dziewczynę, z którą łączyła mnie niewidzialna na powierzchni, lecz solidna w praktyce
nić.
***
- Właśnie opowiadałem im o twoim dziele - Dan pchnął
przede mną stołek.
- No pochwal się tym, jak bardzo gardzisz pluszowymi
misiami - zawołał Billie z teatralnie groźnym tonem głosu.
Umysł jak zwykle zakpił sobie ze mnie tworząc obraz
zbiorowej mogiły, maskotek odciętych od równoważnego świata, na poddaszu -
graciarni niepotrzebnych, odepchniętych rupieci. Cierpiące zabawki rozpuszczonych dzieci,
kupione i potrzebne tylko na jeden jedyny wieczór, niczym jednorazowe panie do
towarzystwa.
Odgryzłam kawałek jabłka i od razu poczułam
charakterystyczny słodko-kwaśny posmak między zębami. - Do pluszowych misi nic
nie mam, ale obawiam się, że ten, kto siedzi przede mną jest bardziej miękki
niż on. - przekomarzałam się z nim.
Dan, Pheobe i Holly wydali okrzyk pełny aprobaty.
- Mroczną duszę wyczuwam. Taki horror?
- Jest bardziej drastycznie niż sądzisz.
Szybko namierzyłam w plecaku swój blok rysunkowy,
znalazłam właściwą stronę i podsunęłam pod jego nos. Lustrował przez chwilę
obrazek, po czym stwierdził:
- Widzę w tym perwersję z nutą niewyżycia
emocjonalnego. - Podoba mi się - po ostatnich słowach jego usta rozciągnęły się,
tworząc szeroki uśmiech.
- No co ty, pokaż mi to - Pheobe przeciągnęła szkicownik
w swoją stronę.
- Na co dzień odnajduję się raczej w bratkach i... -
Chciałam powiedzieć ''bratkach i stokrotkach'', ale coś wybiło mnie z
równowagi. Coś, co wwiercało mi się w czaszkę jak miliardy małych, lecz ostrych
igiełek. Zadrżałam czując jak mocny wydźwięk obezwładnia mnie na wszystkich
poziomach człowieczeństwa. Mój kark wygiął się bez pozwolenia.
Zobaczyłam j
e g o, i trójkę pozostałych, nieznanych
mi dotąd osób, od których paliła witalność i coś w rodzaju zarodka czystego obłędu.
Wśród otaczającego tu życia odznaczali się jak czarne na białym i nie sposób
było zwrócić na nich uwagi. Wyglądali jakby pomylili czasoprzestrzenie. Ubrani
w metaliczne stroje, poobdzierane skóry i dżins sprawiali wrażenie bezdomnych,
odzianych w byle szmaty pozostawione w przydrożnych alejkach. Jedyne, co
wyróżniało ich ponad własny krąg wiernej palety kolorów były turkusowe i
fioletowe włosy dwóch dziewczyn, które głęboko się odznaczały na ich ciemnej
powłoce.
- Kto to jest? - spytałam z przysznurowanym wzrokiem
do odstającej od reszty grupki. Dan spojrzał na mnie a następnie na obiekt
mojego zainteresowania.
- Oni? - wskazał kciukiem na czwórkę, jak gdyby
oczywiste było, iż to rodzina królewska, a brak wiedzy o nich równało się ze
szczytem zacofania.
- Leto i jego banda. - odparł powoli. - Odludek największy
ze wszystkich. Jest jakiś dziwny, do nikogo się nie odzywa, na dodatek chodzi,
jak gdyby miał wiecznie żałobę. A jak już zaszczyci nas swoją obecnością, to
oblewa każdy możliwy egzamin. Cała uczelnia zastanawia się, jakim cudem on
nadal się tu trzyma.
Po ich prezencji każdy miał prawo sądzić, że są
zbiegami okolicznego psychiatryka. Zachowywali się jak nieokiełznane zwierzęta.
Rzucali w siebie jedzeniem, wydzierali w niebogłosy, siedzieli w nieładzie a
ich ruchy były nieskoordynowane. To wszystko wprawiało mnie o zawrót głowy.
Psychol zaczął lustrować powoli całe pomieszczenie.
- Chodzą pogłoski, że jeszcze go nie wykopali, bo...
- uciął, aby zniżyć ton swojego głosu. - Bo sypia z Myers. - na wyobrażenie jak o n i o n a się...
razem... ugh, moja twarz wykrzywiła się w wyniku obrzydzenia. Nagły odruch
wymiotny sparaliżował moje ciało.
Dan musiał spostrzec moją minę, bo prawie
natychmiast dodał:
- Ohyda, co nie?
W tym samym czasie, nagle jego wzrok zatrzymał się
na nas, jakby usłyszał całą rozmowę, choć dzieliły nas tysiące kilometrów.
Wcale tego nie krył, wręcz to gapienie się na nas stało się bardzo intensywnie.
Miał oczy niebieskie i czyste jak szkło a spojrzenie ostre jak brzytwa. Miałam
wrażenie, że przewierca mnie nim na wskroś. Twarz z tych, z których rodzajów
uwielbiałam nanosić na płótno. Wszędzie tylko same ostre kąty. Tak cholernie
symetryczny.
Od razu odcięłam się od niego prostując na krześle. Wciąż
miałam przed oczami jego zapadnięte policzki i głęboko odznaczające się cienie
pod oczami. Potrzebowałam tego. Musiałam. Chciałam i musiałam mieć własnoręczny
szkic jego gęby na płótnie i przysięgłam sobie, że go zdobędę.
Tymczasem ''moja'' grupa przyglądała się konturom
najnowszego projektu; symbolom i glifom inspirowanym rzymskimi i wschodnimi
kulturami.
- Masz może jakieś plany na jutrzejszy wieczór, Sky?
- Dan podsunął się bliżej. Widziałam jak silił się na obojętny ton, ale jego
policzki poczerwieniały. Nieudolne starania chłopaka śmieszyły mnie oraz
schlebiały.
- Właściwie to nie - odparłam. Byłam ciekawa jego
intencji.
- W sobotę nasza przyjaciółka, Denise wyprawia
przyjęcie, może chcesz się zabrać z nami? - zaproponował. Mogłam dostrzec
wypisaną na jego twarzy nadzieję, co sprawiało, że chciałam jeszcze trochę się
z nim podroczyć.
- O której? - spytałam bez przejęcia.
- Dwudziestej, mogę wpaść po ciebie - skinął głową,
jakby ktoś uderzył go w tył głowy. - Jeśli oczywiście dasz mi adres.
- W porządku. - mruknęłam.
- To jest boskie. Sky, co to jest? - Holly uniosła szkicownik
na wysokość mojego wzroku. Rysunek przedstawiał trzy trupie czaszki z
towarzyszącymi im strzałami w nierozerwalnym kręgu.
- Trójca - odparłam bez bliższych refleksji,
ponieważ moje myśli uciekły ode mnie siną w dal, daleko poza tą salę.
- Ale to są czaszki - skrzywiła się i przyjrzała
jeszcze raz. Chyba, żeby sprawdzić, czy aby nie dostrzegła jakiegoś
szczególiku. A może, żeby poszukać jakiegoś tropu, którym by podążyła, aby
zrozumieć mój tok rozumowania...
Zainteresowanie to poczęło się we mnie na
Harvardzie, gdy to jeden z moich ulubionych wykładowców kazał wybrać, zapoznać
się bliżej i namalować jeden znak z wybranej kultury o bogatej treści.
Obejrzałam się za siebie. Wcześniej zajmowane przez świry
miejsce świeciło teraz pustkami, dosłownie świeciło, całe pole zajmujące przez
stolik i stołki pokryło światło słoneczne.
Trzy czaszki tworzące okręg, połączenie. Trójcę umysłu, duszy i ciała. A także
strzały, symbol mówiący, o tym aby robiąc coś poświęcać się temu, a nie działać
pobieżnie.*
- Mam do tego trochę inne wyobrażenie - przybliżyłam
swój punkt widzenia.
***
- Wróciłam! - zawołałam zaraz przed tym jak
trzasnęłam drzwiami. Natychmiast poczułam w nozdrzach woń tatowych cygar.
- Zgaś to, mówiłam ci, że nie cierpię, gdy palisz - usłyszałam
karcący głos mamy, który dobiegał z salonu.
Zrzuciłam z nóg koturny. Zrobiłam kilka kroczków
naprzód i zajrzałam do pokoju. Był urządzony w stylu retro, tak jak wszystkie
wstecz. Takie same kremowe ściany, płócienne narzuty na siedzeniach, aksamitne
zasłony w uchylonych oknach, przez które wpadało odrobinę jesiennego wiatru. Z telewizyjnego
ekraniku umiejscowionego na stoliku padało najwięcej światła. Leciał jakiś nowy
serial zatytułowany Słoneczny Patrol. Mama wpadła w dziwny nawyk
dekorowania każdego pomieszczenia jednakowo. Nie wiem czy miało to ułatwić nam
dostosowanie się do otoczenia, wywołać klimat przynależenia. Osobiście nie
widziałam w tym sensu, skoro za progiem drzwi już nic nie było takie samo. Zauważyłam
tył głowy mamy, której znaczna część pokryta była farbowanymi, czekoladowymi
włosami z siwymi gdzieniegdzie wstawkami. Tata siedział tuż obok, w wygodnym
fotelu kopcił w ustach fajkę.
- Jak tam pierwszy dzień? - zapytała podnosząc się z
karmelowej sofy.
- Mamo, za pierwszym, drugim, może czwartym razem to
było do zniesienia, ale chyba nie będziesz do końca życia zadawać mi pytania:
jak tam pierwszy dzień?
- No, ja mam nadzieję, że nasze pieniądze nie idą na
marne, skończysz studia i nie będzie takiej potrzeby.
Spojrzałam w jej surowe oczy, czarne niczym dwa wypalone
węgielki. Odkąd tylko pamiętam była kobietą stanowczą i twardo trzymającą się
zasad. Z mojego punktu widzenia to praca zawsze była ponad rodzinę, praca była najważniejszą
rolą jej życia. Myślę, że na swój sposób nas kochała, przyznaję w dosyć
charakterystyczny, bez zbędnych emocji sposób, ale byłyśmy dla niej ważne. Choć
wygląd przejęłam w znacznej mierze po tacie, po niej odziedziczyłam mocny
charakter - a przynajmniej j a tak
sądzę.
- Nie, zamierzam być do końca życia waszą utrzymanką
- zironizowałam, choć wspaniale wiedziałam, że mama nie jest zwolenniczką
sarkazmu.
- Zostałam zaproszona na przyjęcie dziś wieczorem. -
oznajmiłam recytująco. Wolałam uniknąć burzy wykonując unik, zanim jeszcze zdążyła
wypowiedzieć pierwsze słowo swojej długiej, monotonnej wypowiedzi na temat
moich niestosownych żartów.
Przyglądała mi się jeszcze przez kilka sekund i
przestrzegła:
- Tylko nie wróć późno.
- Jasne - odpowiedziałam.
Ucałowałam jeszcze tatę w czubek głowy i skierowałam
się ku mojej sypialni. Rzuciłam się na
łóżko i mocno odetchnęłam. Poczułam nagłe, obezwładniające mnie zmęczenie. Sama
nie miałam pojęcia, co mnie tak wyczerpało. Wytężyłam się, aby dosięgnąć pilot
i nacisnęłam przycisk u samej góry. Z głośników mojego radia natychmiast
wypłynęło Dreams grupy The Cranberries. Uniosłam wzrok. Było
pięć minut po siedemnastej, na dworze już zapadał zmrok a niebo było koloru
indygo. Zajrzałam do plecaka i wyjęłam księgę znaczeń tak zwanych ''glifów''
opracowaną po części przez Fredericka Catherwooda**, którą wypożyczyłam
wracając do domu. Coś ciągnęło mnie do tego jak psa do domu nieopodal
przywiązanego do budy. Zakochałam się w piśmie Majów, gdzieś podskórnie
wierzyłam, że to nie tylko sposób porozumiewania się lecz także forma sztuki
tamtejszych czasów, pozostawienia po sobie śladu jako mocnej i istniejącej
kultury. Przerzucałam stronę za stroną poznając i przerysowując kolejne
symbole. Zadziwiające było to, że niektóre obiekty nie ograniczały się tylko do
jednego symbolu. Starałam się wszystko zapisać tak, aby w końcu zacząć samej
konstruować graficzne zdania. Od kiedy mój stary wykładowca zaszczepił we mnie
miłość do symboliki, chłonęłam książki z tym związane jak mało kto, a nie było
dużego pola do popisu w małej sieciowej biblioteczce.
Profesor
mówił o rozwoju technologii, jej wpływie na ewolucję człowieka. Chodziło mu o
gwałtowny rozwój ludzkości, albowiem do Marsa dzieli nas dosłownie trzydzieści
sekund. Trzydzieści
sekund do Marsa. Wszystko jest tu i teraz, szybkie i szalone. ***
Nieuważnie strąciłam torbę, a z niej z kolei wypadł
mój szkicownik. Podniosłam go leniwie i ujrzałam znajomego misia na
charakterystycznie wygiętej stronie, który prześladował mnie dzisiaj od
południa. Przyjrzałam mu się po raz kolejny. Dopiero teraz zrozumiałam. On
sygnalizuje. Mówi mi, iż powinnam zrobić coś, co powinnam była wykonać już
dawno.
Za oknem panował już tylko mrok. Wstałam raptownie i
wyszłam na korytarz, który zaprowadził mnie do pralni, skąd wspięłam się po
stromych schodkach na poddasze. Dryfując teraz w ciemności czułam jedynie
zapach kurzu. Zapaliłam małą żarówkę o dziwnym, nieregularnym kształcie a ona
rozjaśniła całą przestrzeń. Zauważyłam całą chmarę worów na śmieci wypchanych
czymś w środku po brzegi. Przerzucaliśmy je bezmyślnie od domu do domu kompletnie
nie zastanawiając się co tak naprawdę kryje jego wnętrze. Chwyciłam z całych
sił jeden z worów i rozerwałam go na pół. Jego wnętrzności natychmiast wyszły
na wierzch.
- Jako człowieka nic mnie to nie obchodzi... -
Wzdrygnęłam się pod wpływem głosu. -...ale jako siostra wypadałoby zapytać,
więc co ty u diabła robisz?
Należał on do mojej dziewiętnastoletniej siostry,
Cecily. Była młodsza i z pewnością nie tak wyszczekana w stosunku do obcych jak
ja.
- Wiesz, musiałam się na kimś wyżyć, a poza tobą nikt
mi nie przychodził do głowy, więc zwabiłam cię tutaj. No wiesz, zero światków,
tłumiące dźwięk ściany i tym podobne. - Odwróciłam się specjalnie, aby zobaczyć
jej wyraz twarzy. Podarowane w genach kruczoczarne włosy Cecily lśniły pod
wpływem światła płynącego z dziwacznej żarówki, a w zmęczonych oczach
przeskakiwały iskierki. Oparła się o framugę i zaplotła ręce na piersi.
- Odbiło ci. - Postawiła diagnozę, ale jakże trafną.
- Lepiej pomóż mi z tym worem. - Zleciłam, zrzucając
kolejne torby pod jej nogi.
---
*fragment zaczerpnięty ze strony https://sites.google.com/site/thirtysecondstomarstititi/symbolika
**Frederick Catherwood - artysta, architekt. Rysował
nieodszyfrowane glify cywilizacji Majów oraz rozsławił je na skalę europejską.
***wypowiedź Jareda w biografii 30 Seconds to Mars
Ta część taka cóż... bezpłciowa? Pierwsze rozdziały to
pierwsze rozdziały i przedstawiają na razie jedynie pozycje pionków w grze.
P.S Wiem, mało Jareda, ale skoro jest to narracja w
pierwszej osobie to chyba powinnam przedstawić bohaterkę również w innych
sytuacjach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz