2.



 Szmery bezustannego tarcia stołków o i tak już obdarte płytki mieszały się z milionem różnych głosów plączących się między stolikami. Wokół roztaczał się zapach przypalonego oleju, smażonego mięsa, mieszanki przypraw oraz otyłości. Cały tor najróżniejszych świństw pełnych samej soli i węglowodanów. Skrzywiłam się na ten widok. Widziałam każdą kalorię, każdy gram niewidzialnego tłuszczu, który tryskał z prezentowanej żywności. Na samą myśl robiło mi się niedobrze, a od rozprzestrzeniającej woni czułam, że się duszę. Kolejka przesuwała się flegmatycznie, prawie że niezauważalnie a przede mną wciąż nic, co nadawałoby się do zjedzenia.
- Wow, lepiej uważaj, żeby ktoś nie poturbował cię drzwiami, szkoda byłoby zmarnować tyle jedzenia. - Dan zjawił się tuż obok mnie.
Zerknęłam na swoją tackę. Była tak pusta jak świeżo wykopany grób. Białe ryski wyorane na powierzchni, niczym ślady po kocich pazurach wyraźnie odznaczały się na plastikowej deseczce. Spojrzałam na niego, jak na idiotę.
- Serio, potem musiałabyś to wszystko zbierać z podłogi. - między stwierdzeniem tłumił śmiech.
Porównałam nasze zbiory. W przeciwieństwie do mojej zanadto ubogiej, jego obfitowała we frytki i bułę wypchaną jakimś ogromnym mięchem. Przypominała mi nieco przedmieścia nieopodal miejsca, w którym do niedawna mieszkałam; każda szpara musiała być zapełniona jakimś niepotrzebnym straganem, bo najmniejszy odstęp to grzech.
- Jeśli już zakończysz łowy to może chcesz do nas dołączyć? - wskazał kciukiem na stolik, który został osaczony przez dwie dziewczyny i chłopaka pogrążonego w zażartej rozmowie.
- Jeśli ty i twoi kumple chcą dożyć trzydziestki wdychając zapach przypalonego tłuszczu to proszę bardzo - odparowałam trochę z ostrzejszą nutką w głosie niż zamierzałam (lecz spostrzeżenie, że człowiek głodny - człowiek zły, nie jest znane od dziś).
- Jestem wegetarianką - wyjaśniłam ostatecznie.
Tym razem parsknął. Złapał mnie delikatnie za ramię i wyłowił z żółwiowo posuwającej się kolejki.
- Hej! Właśnie zaczynała się rozpędzać! - zaprotestowałam oburzona, choć tak naprawdę moje myśli biegły bardziej ku temu, że zaczynała się cofać ni przyśpieszać. Miałam ochotę z całej siły zasadzić mu kopniaka.
- Jeśli chcesz coś zjadliwego, w twoim guście, to może na samym końcu znajdziesz coś, co ucieszy twoje oko.
Sięgnęłam wzrokiem w dal i momentalnie zapomniałam o tym, jak chciałam go uszkodzić.
- Dziękuję. - na myśl o świeżych owocach pociekła mi ślinka. Uśmiechnęłam się cukierkowo.
Potruchtałam szybciutko na koniec kolejki, niczym Kevin Costner  po Oscara na tegorocznej gali za Tańczącego z Wilkami.
Schwytałam szybko kanapkę z czymś zielonym w środku, jabłko i wodę.
- Jak tak kochają mięso, niech zaczną wpieprzać się nawzajem - usłyszałam tuż za uchem. Swoiste motto życia wegetarian. Ruszyłam w stronę stolika. Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam smukłą mulatkę; dziewczynę, z którą łączyła mnie niewidzialna na powierzchni, lecz solidna w praktyce nić.
***
- Właśnie opowiadałem im o twoim dziele - Dan pchnął przede mną stołek.
- No pochwal się tym, jak bardzo gardzisz pluszowymi misiami - zawołał Billie z teatralnie groźnym tonem głosu.
Umysł jak zwykle zakpił sobie ze mnie tworząc obraz zbiorowej mogiły, maskotek odciętych od równoważnego świata, na poddaszu - graciarni niepotrzebnych, odepchniętych rupieci.  Cierpiące zabawki rozpuszczonych dzieci, kupione i potrzebne tylko na jeden jedyny wieczór, niczym jednorazowe panie do towarzystwa.
Odgryzłam kawałek jabłka i od razu poczułam charakterystyczny słodko-kwaśny posmak między zębami. - Do pluszowych misi nic nie mam, ale obawiam się, że ten, kto siedzi przede mną jest bardziej miękki niż on. - przekomarzałam się z nim.  
Dan, Pheobe i Holly wydali okrzyk pełny aprobaty.
- Mroczną duszę wyczuwam. Taki horror?
- Jest bardziej drastycznie niż sądzisz.
Szybko namierzyłam w plecaku swój blok rysunkowy, znalazłam właściwą stronę i podsunęłam pod jego nos. Lustrował przez chwilę obrazek, po czym stwierdził:
- Widzę w tym perwersję z nutą niewyżycia emocjonalnego. - Podoba mi się - po ostatnich słowach jego usta rozciągnęły się, tworząc szeroki uśmiech.
- No co ty, pokaż mi to - Pheobe przeciągnęła szkicownik w swoją stronę.
- Na co dzień odnajduję się raczej w bratkach i... - Chciałam powiedzieć ''bratkach i stokrotkach'', ale coś wybiło mnie z równowagi. Coś, co wwiercało mi się w czaszkę jak miliardy małych, lecz ostrych igiełek. Zadrżałam czując jak mocny wydźwięk obezwładnia mnie na wszystkich poziomach człowieczeństwa. Mój kark wygiął się bez pozwolenia.
Zobaczyłam  j e g o,  i trójkę pozostałych, nieznanych mi dotąd osób, od których paliła witalność i coś w rodzaju zarodka czystego obłędu. Wśród otaczającego tu życia odznaczali się jak czarne na białym i nie sposób było zwrócić na nich uwagi. Wyglądali jakby pomylili czasoprzestrzenie. Ubrani w metaliczne stroje, poobdzierane skóry i dżins sprawiali wrażenie bezdomnych, odzianych w byle szmaty pozostawione w przydrożnych alejkach. Jedyne, co wyróżniało ich ponad własny krąg wiernej palety kolorów były turkusowe i fioletowe włosy dwóch dziewczyn, które głęboko się odznaczały na ich ciemnej powłoce.
- Kto to jest? - spytałam z przysznurowanym wzrokiem do odstającej od reszty grupki. Dan spojrzał na mnie a następnie na obiekt mojego zainteresowania.
- Oni? - wskazał kciukiem na czwórkę, jak gdyby oczywiste było, iż to rodzina królewska, a brak wiedzy o nich równało się ze szczytem zacofania.
- Leto i jego banda. - odparł powoli. - Odludek największy ze wszystkich. Jest jakiś dziwny, do nikogo się nie odzywa, na dodatek chodzi, jak gdyby miał wiecznie żałobę. A jak już zaszczyci nas swoją obecnością, to oblewa każdy możliwy egzamin. Cała uczelnia zastanawia się, jakim cudem on nadal się tu trzyma.
Po ich prezencji każdy miał prawo sądzić, że są zbiegami okolicznego psychiatryka. Zachowywali się jak nieokiełznane zwierzęta. Rzucali w siebie jedzeniem, wydzierali w niebogłosy, siedzieli w nieładzie a ich ruchy były nieskoordynowane. To wszystko wprawiało mnie o zawrót głowy. Psychol zaczął lustrować powoli całe pomieszczenie.
- Chodzą pogłoski, że jeszcze go nie wykopali, bo... - uciął, aby zniżyć ton swojego głosu. - Bo sypia z Myers.  - na wyobrażenie jak  o n  i  o n a  się... razem... ugh, moja twarz wykrzywiła się w wyniku obrzydzenia. Nagły odruch wymiotny sparaliżował moje ciało.
Dan musiał spostrzec moją minę, bo prawie natychmiast dodał:
- Ohyda, co nie?
W tym samym czasie, nagle jego wzrok zatrzymał się na nas, jakby usłyszał całą rozmowę, choć dzieliły nas tysiące kilometrów. Wcale tego nie krył, wręcz to gapienie się na nas stało się bardzo intensywnie. Miał oczy niebieskie i czyste jak szkło a spojrzenie ostre jak brzytwa. Miałam wrażenie, że przewierca mnie nim na wskroś. Twarz z tych, z których rodzajów uwielbiałam nanosić na płótno. Wszędzie tylko same ostre kąty. Tak cholernie symetryczny.
Od razu odcięłam się od niego prostując na krześle. Wciąż miałam przed oczami jego zapadnięte policzki i głęboko odznaczające się cienie pod oczami. Potrzebowałam tego. Musiałam. Chciałam i musiałam mieć własnoręczny szkic jego gęby na płótnie i przysięgłam sobie, że go zdobędę.
Tymczasem ''moja'' grupa przyglądała się konturom najnowszego projektu; symbolom i glifom inspirowanym rzymskimi i wschodnimi kulturami.  
- Masz może jakieś plany na jutrzejszy wieczór, Sky? - Dan podsunął się bliżej. Widziałam jak silił się na obojętny ton, ale jego policzki poczerwieniały. Nieudolne starania chłopaka śmieszyły mnie oraz schlebiały.
- Właściwie to nie - odparłam. Byłam ciekawa jego intencji.
- W sobotę nasza przyjaciółka, Denise wyprawia przyjęcie, może chcesz się zabrać z nami? - zaproponował. Mogłam dostrzec wypisaną na jego twarzy nadzieję, co sprawiało, że chciałam jeszcze trochę się z nim podroczyć.
- O której? - spytałam bez przejęcia.
- Dwudziestej, mogę wpaść po ciebie - skinął głową, jakby ktoś uderzył go w tył głowy. - Jeśli oczywiście dasz mi adres.
- W porządku. - mruknęłam.
- To jest boskie. Sky, co to jest? - Holly uniosła szkicownik na wysokość mojego wzroku. Rysunek przedstawiał trzy trupie czaszki z towarzyszącymi im strzałami w nierozerwalnym kręgu.
- Trójca - odparłam bez bliższych refleksji, ponieważ moje myśli uciekły ode mnie siną w dal, daleko poza tą salę.
- Ale to są czaszki - skrzywiła się i przyjrzała jeszcze raz. Chyba, żeby sprawdzić, czy aby nie dostrzegła jakiegoś szczególiku. A może, żeby poszukać jakiegoś tropu, którym by podążyła, aby zrozumieć mój tok rozumowania...
Zainteresowanie to poczęło się we mnie na Harvardzie, gdy to jeden z moich ulubionych wykładowców kazał wybrać, zapoznać się bliżej i namalować jeden znak z wybranej kultury o bogatej treści.
Obejrzałam się za siebie. Wcześniej zajmowane przez świry miejsce świeciło teraz pustkami, dosłownie świeciło, całe pole zajmujące przez stolik i stołki pokryło światło słoneczne.
Trzy czaszki tworzące okręg, połączenie. Trójcę umysłu, duszy i ciała. A także strzały, symbol mówiący, o tym aby robiąc coś poświęcać się temu, a nie działać pobieżnie.*
- Mam do tego trochę inne wyobrażenie - przybliżyłam swój punkt widzenia.
***
- Wróciłam! - zawołałam zaraz przed tym jak trzasnęłam drzwiami. Natychmiast poczułam w nozdrzach woń tatowych cygar.
- Zgaś to, mówiłam ci, że nie cierpię, gdy palisz - usłyszałam karcący głos mamy, który dobiegał z salonu.
Zrzuciłam z nóg koturny. Zrobiłam kilka kroczków naprzód i zajrzałam do pokoju. Był urządzony w stylu retro, tak jak wszystkie wstecz. Takie same kremowe ściany, płócienne narzuty na siedzeniach, aksamitne zasłony w uchylonych oknach, przez które wpadało odrobinę jesiennego wiatru. Z telewizyjnego ekraniku umiejscowionego na stoliku padało najwięcej światła. Leciał jakiś nowy serial zatytułowany Słoneczny Patrol. Mama wpadła w dziwny nawyk dekorowania każdego pomieszczenia jednakowo. Nie wiem czy miało to ułatwić nam dostosowanie się do otoczenia, wywołać klimat przynależenia. Osobiście nie widziałam w tym sensu, skoro za progiem drzwi już nic nie było takie samo. Zauważyłam tył głowy mamy, której znaczna część pokryta była farbowanymi, czekoladowymi włosami z siwymi gdzieniegdzie wstawkami. Tata siedział tuż obok, w wygodnym fotelu kopcił w ustach fajkę.
- Jak tam pierwszy dzień? - zapytała podnosząc się z karmelowej sofy.
- Mamo, za pierwszym, drugim, może czwartym razem to było do zniesienia, ale chyba nie będziesz do końca życia zadawać mi pytania: jak tam pierwszy dzień?
- No, ja mam nadzieję, że nasze pieniądze nie idą na marne, skończysz studia i nie będzie takiej potrzeby.
Spojrzałam w jej surowe oczy, czarne niczym dwa wypalone węgielki. Odkąd tylko pamiętam była kobietą stanowczą i twardo trzymającą się zasad. Z mojego punktu widzenia to praca zawsze była ponad rodzinę, praca była najważniejszą rolą jej życia. Myślę, że na swój sposób nas kochała, przyznaję w dosyć charakterystyczny, bez zbędnych emocji sposób, ale byłyśmy dla niej ważne. Choć wygląd przejęłam w znacznej mierze po tacie, po niej odziedziczyłam mocny charakter - a  przynajmniej  j a  tak sądzę.
- Nie, zamierzam być do końca życia waszą utrzymanką - zironizowałam, choć wspaniale wiedziałam, że mama nie jest zwolenniczką sarkazmu.
- Zostałam zaproszona na przyjęcie dziś wieczorem. - oznajmiłam recytująco. Wolałam uniknąć burzy wykonując unik, zanim jeszcze zdążyła wypowiedzieć pierwsze słowo swojej długiej, monotonnej wypowiedzi na temat moich niestosownych żartów.
Przyglądała mi się jeszcze przez kilka sekund i przestrzegła:
- Tylko nie wróć późno.
- Jasne - odpowiedziałam.
Ucałowałam jeszcze tatę w czubek głowy i skierowałam się ku mojej sypialni. Rzuciłam się  na łóżko i mocno odetchnęłam. Poczułam nagłe, obezwładniające mnie zmęczenie. Sama nie miałam pojęcia, co mnie tak wyczerpało. Wytężyłam się, aby dosięgnąć pilot i nacisnęłam przycisk u samej góry. Z głośników mojego radia natychmiast wypłynęło Dreams grupy The Cranberries. Uniosłam wzrok. Było pięć minut po siedemnastej, na dworze już zapadał zmrok a niebo było koloru indygo. Zajrzałam do plecaka i wyjęłam księgę znaczeń tak zwanych ''glifów'' opracowaną po części przez Fredericka Catherwooda**, którą wypożyczyłam wracając do domu. Coś ciągnęło mnie do tego jak psa do domu nieopodal przywiązanego do budy. Zakochałam się w piśmie Majów, gdzieś podskórnie wierzyłam, że to nie tylko sposób porozumiewania się lecz także forma sztuki tamtejszych czasów, pozostawienia po sobie śladu jako mocnej i istniejącej kultury. Przerzucałam stronę za stroną poznając i przerysowując kolejne symbole. Zadziwiające było to, że niektóre obiekty nie ograniczały się tylko do jednego symbolu. Starałam się wszystko zapisać tak, aby w końcu zacząć samej konstruować graficzne zdania. Od kiedy mój stary wykładowca zaszczepił we mnie miłość do symboliki, chłonęłam książki z tym związane jak mało kto, a nie było dużego pola do popisu w małej sieciowej biblioteczce.
Profesor mówił o rozwoju technologii, jej wpływie na ewolucję człowieka. Chodziło mu o gwałtowny rozwój ludzkości, albowiem do Marsa dzieli nas dosłownie trzydzieści sekund. Trzydzieści sekund do Marsa. Wszystko jest tu i teraz, szybkie i szalone. ***
Nieuważnie strąciłam torbę, a z niej z kolei wypadł mój szkicownik. Podniosłam go leniwie i ujrzałam znajomego misia na charakterystycznie wygiętej stronie, który prześladował mnie dzisiaj od południa. Przyjrzałam mu się po raz kolejny. Dopiero teraz zrozumiałam. On sygnalizuje. Mówi mi, iż powinnam zrobić coś, co powinnam była wykonać już dawno.
Za oknem panował już tylko mrok. Wstałam raptownie i wyszłam na korytarz, który zaprowadził mnie do pralni, skąd wspięłam się po stromych schodkach na poddasze. Dryfując teraz w ciemności czułam jedynie zapach kurzu. Zapaliłam małą żarówkę o dziwnym, nieregularnym kształcie a ona rozjaśniła całą przestrzeń. Zauważyłam całą chmarę worów na śmieci wypchanych czymś w środku po brzegi. Przerzucaliśmy je bezmyślnie od domu do domu kompletnie nie zastanawiając się co tak naprawdę kryje jego wnętrze. Chwyciłam z całych sił jeden z worów i rozerwałam go na pół. Jego wnętrzności natychmiast wyszły na wierzch.
- Jako człowieka nic mnie to nie obchodzi... - Wzdrygnęłam się pod wpływem głosu. -...ale jako siostra wypadałoby zapytać, więc co ty u diabła robisz?
Należał on do mojej dziewiętnastoletniej siostry, Cecily. Była młodsza i z pewnością nie tak wyszczekana w stosunku do obcych jak ja.
- Wiesz, musiałam się na kimś wyżyć, a poza tobą nikt mi nie przychodził do głowy, więc zwabiłam cię tutaj. No wiesz, zero światków, tłumiące dźwięk ściany i tym podobne. - Odwróciłam się specjalnie, aby zobaczyć jej wyraz twarzy. Podarowane w genach kruczoczarne włosy Cecily lśniły pod wpływem światła płynącego z dziwacznej żarówki, a w zmęczonych oczach przeskakiwały iskierki. Oparła się o framugę i zaplotła ręce na piersi.
- Odbiło ci. - Postawiła diagnozę, ale jakże trafną.
- Lepiej pomóż mi z tym worem. - Zleciłam, zrzucając kolejne torby pod jej nogi.
---
*fragment zaczerpnięty ze strony https://sites.google.com/site/thirtysecondstomarstititi/symbolika
**Frederick Catherwood - artysta, architekt. Rysował nieodszyfrowane glify cywilizacji Majów oraz rozsławił je na skalę europejską.
***wypowiedź Jareda w biografii 30 Seconds to Mars
Ta część taka cóż... bezpłciowa? Pierwsze rozdziały to pierwsze rozdziały i przedstawiają na razie jedynie pozycje pionków w grze.
P.S Wiem, mało Jareda, ale skoro jest to narracja w pierwszej osobie to chyba powinnam przedstawić bohaterkę również w innych sytuacjach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz