Pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt
trzy, pięćdziesiąt trzy - powtarzam w myślach. Ta liczba
obija się o przestrzeń mojego umysłu.
C
o j a
t u r o b i ę?
Sięgam
w głębiny swoich myśli i nic nie widzę. Moje wnętrze jest zupełnie puste.
Jestem pewna, że gdyby jakiś głos odezwał się tam, w środku mnie, usłyszałby
jedynie echo.
Pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt
trzy
Ten
korytarz zdaje się nie mieć końca. Wyblakłe i porysowane panele stukają pod
moimi koturnami. Czuję się jak na karuzeli, liczby mienią mi się przed oczami,
39... 40... 41... - rozmywają zlewając się w jedno. Zaciskam w dłoni moją
spódnicę w szkocką kratę. Obce twarze przyglądają mi się, jak gdybym co
najmniej była zjawiskiem spadającej komety.
Gdzie jest to cholerne pięćdziesiąt
trzy?!
-
Przepraszam, gdzie jest sala numer pięćdziesiąt trzy? - spontanicznie zwróciłam
się do trzech plotkujących dziewczyn w rogu kilometrowego korytarza.
Wszystkie
równocześnie spojrzały na mnie z rozbawieniem wymalowanym na twarzy i z
chichotem zwróciły się w przeciwną stronę.
-
Mnie też było miło - wymamrotałam zirytowana. Zerkające w moją stronę pary oczu
mijających właścicieli drażniły. Nikt nie raczył chociaż się przywitać, jakbym
była trędowata. Wszyscy tacy idealni w swojej nieidealności. W poprzednich
szkołach byłam cieple i wyniośle witana, to miejsce budziło we mnie niepokojące
odczucia. Nie potrafiłam przed sobą przyznać, że to miejsce mnie przytłaczało. Tym
razem uczelnia miała tak potężne i rozłożyste skrzydła, że czułam się jak
mrówka błądząca korytarzami labiryntu. Choć próbowałam zatrzymać mięśnie w
jednym miejscu, przyklepując pokerową twarz, miałam dość, stopy już odmawiały
mi posłuszeństwa i czułam się jak wyładowana bateria. Usiłowałam zmusić pamięć
do przywrócenia obrazu sprzed godziny, danej mi rozpiski budynku, w którym się
znajdywałam, lecz oczekiwane skutki oddalały się coraz mocniej i dalej. Stanęłam
w kącie i wyciągnęłam rękę z ucha mojego skórzanego plecaka. Usłyszałam nagły
trzask a następnie poczułam wdzierający się tuż pod skórą rozlew bólu, który
zaczynał promieniować wzdłuż całego ramienia.
-
Mój Boże, przepraszam. Jak się czujesz? - Czysty głos przebił się przez mordercze
pulsowanie mojego ciała.
-
Moja ręka jeszcze nie przybrała koloru granatu, ale bywało lepiej - odparłam,
nie zaszczycając go choćby cieniem uwagi przez masowanie ramienia.
-
Dan, idziesz? - usłyszałam drugi głos, całkiem inny od jego, wyższy i bardzo piskliwy,
z pewnością kobiecy.
-
Tak, tak..., dołączę za chwilkę - rzucił
w stronę drugiego nieznajomego.
-
Zabiorę cię do pielęgniarki - zwrócił się znów do mnie ścigając oczami twarz,
wykrzywioną i zasłoniętą wodospadem czekoladowych włosów. Odgarnęłam dłonią
wszystkie pasma i wtedy zbudowaliśmy nasz pierwszy kontakt wzrokowy. Piękne,
głębokie, piwne oczy stapiały się ze złotą jak miód czupryną gęstych włosów.
-
Nie trzeba, to szczegół - odpowiedziałam puszczając obolałe ramię i leniwymi ruchami
przód-tył sprawdzając jego stan.
- W życiu chodzi właśnie o to, aby dostrzegać
szczegóły. - skomentował a jego kącik ust poszybował ku górze tym samym
odsłaniając pas równiusieńkich, śnieżnobiałych zębów. Prezentował się świeżo i
chłopięco, idealnie poukładany chłopczyk z dobrej rodziny. Owalna twarz bez
cienia niedoskonałości i długie rzęsy małego dziecka sprawiały, że wyglądał na
kilka lat młodszego niż w rzeczywistości. Zauważyłam również jak czystą ma skórę,
jakby co dopiero wyszedł z gabinetu odnowy biologicznej.
- A tak w ogóle to jestem Dan - wyciągnął dłoń
jednocześnie dotykając drugą swojej szyi, jak gdyby rekompensował jej to, że
nie będzie mieć z niczym kontaktu.
- A ja w ogóle to Sky - zawtórowałam. Puściłam
ramię, aby podać mu dłoń i od razu wróciłam do jej stabilizacji.
- Jesteś tutaj nowa? - zapytał po chwili niezręcznej
ciszy. - To duża uczelnia, ale przysięgam, że nigdy wcześniej cię tutaj nie
widziałem.
- A na pewno
zwróciłbym uwagę. - dodał szybko.
- To mój pierwszy dzień, przeniosłam się z Academy
of Arts w Houston. Często się przeprowadzamy i tym razem uczelnia z Houston okazała
się zbyt daleka. Czasami się zastanawiam przed czym tak naprawdę moja mama
ucieka... - choć dopiero, co go poznałam, czułam dziwną, wewnętrzną potrzebę
wytłumaczenia się.
- No to miejmy nadzieję, że tym razem zostaniesz
dłużej - na jego twarzy zawisł promienny uśmiech, przy którym nie jedna
dziewczyna rozpłynęłaby się. Przytaknęłam do końca nie wiedząc do czego
prowadzi ta rozmowa. Był jedyną osobą, jaka się do mnie odezwała a jednocześnie
był taki przesłodzony i przewidywalny, że z tęsknoty za moim starym życiem
poczułam pięści skręcające żołądek jak rurkę z gumy. Dziwne zerkania nie
ustąpiły, wręcz nasilały się od kiedy zaczęłam rozmawiać z blondynem od nowo
nabytego siniaka.
- O co chodzi z tymi spojrzeniami? Mam wrażenie, że
chcą mnie pożreć żywcem. - wylałam kubeł swoich obaw przed nim błądząc wkoło
wzrokiem. Z jego piersi wyrwał się chichot.
- Nie przejmuj się, miałem to samo. Tutaj raczej
wszyscy się znają a ty jesteś na razie nowinką, nowym kąskiem, ale szybko im
minie. - jego silny, czysty głos, taki który chętnie się słucha u spikerów w radiu
działał na mnie balsamicznie.
- Więc, eee... gdzie i z kim pierwsze zajęcia? -
wskazał palcem na wymiętoloną karteczkę, którą mimowolnie torturowałam przez
ostatnie pięć minut.
- Sala numer pięćdziesiąt
trzy - wydusiłam jednym tchem. Te liczby wskoczyły do mojej pamięci i prędko
miały już nie wyjść. - Profesor Myers - przeczytałam nieco już wyblakły z tuszu
przez moje pocieranie napis.
Na ten dźwięk od razu
wypogodniał a w jego oczach pojawiły się iskierki radości.
- Czyli witam w grupie
- klasnął w ręce podekscytowany. W tym samym momencie przez moje myśli
przebiegł cień dawnego wspomnienia. Moja dziesięciolaetnia siostra i jej słowa:
Jeśli pierwszego dnia będziesz mieć
choćby jednego kolegę, to już jest dobrze. To taki zadziwiające, że
człowiek potrafi przechowywać takie nic nie znaczące wspomnienia w umyśle a
wiedzę trzeba przyswajać godzinami, co często nawet po takim czasie okazuje się
być klęską. Przynajmniej o to mogłam być już spokojna. I znów widmo poprzednich
szkół nawiedziło mnie. Za mało się tu działo, tak naprawdę nic a nic. Paradoksalnie
w przeciwieństwie do innych, wyższych uczelni to miejsce było jak speluna, nakreślony
wizerunek szkoły na murze Harvardu. Mimo, że pod względem wielkości pobijał nie
jeden budynek, w którym studiowałam.
- Babka w porządku, ale
nie patrz na nią za długo, bo dostaniesz oczopląsu. - wtrącił swoją uwagę tym
samym wyrywając mnie z zamyśleń. Już miałam spytać się, co chce przez to
powiedzieć, ale szybko zrezygnowałam z tego pomysłu. Tak czy owak miałam
przekonać się na własne oczy, a słowa to przecież tylko słowa i mogłyby
wykreować błędną sylwetkę Profesor Myers w mojej wyobraźni.
***
Powietrze przesiąknięte było starością, drewnem i
naftaliną. Sala numer pięćdziesiąt trzy dawała prawie nic nie różniące się od
moich wymysłów wrażenie. Nie odznaczała się niczym szczególnym od pozostałych,
na które zdążyłam rzucić oko w chodzie, dzięki Danowi. Wszystko szablonowo,
sztywnie pchnięte w kąt bez grama oryginalności. Uzgodniłam sama ze sobą, że
tutejsi ludzie cenią sobie standard i prostotę.
Siódmy rząd z dziesięciu armii chabrowych siedzeń
wydawał się najlepszą opcją z pozostałych. Ze swojego miejsca miałam dosyć
dobry widok na całe pomieszczenie. W sali panowała jeszcze pustka. Zdumiałam
się, gdy spostrzegłam całą paletę najróżniejszych bukietów zbudowanych z najpiękniejszych kolorów hortensji. Od
śnieżnobiałych po bordowe. Zadbane, zdrowe, idealnie wypielęgnowane ożywiały to
miejsce, były pewnego rodzaju odskocznią od szarej, szkolnej rzeczywistości. Ich
rozłożyste płatki rumieniły się w blasku słońca, które sączyło się z ogromnego
jak i równie zakurzonego okna. Nie wiem z czego wzięła się moja fascynacja
roślinami, może dlatego, że zawsze wierzyłam w to, iż ich los przypomina nieco
ludzki.
Jesteś co dopiero małym pąkiem, ale dbają o ciebie
jak o kolekcję porcelanowych zastaw. Następnie dorastasz, piękniejesz,
rozkładasz swe skrzydła, nabierasz kolorów. Każdy podziwia, zachwyca się tobą,
twoją świeżością, wdziękiem, urokiem jakim pałasz. Na końcu, w etapie ku
schyłku, pozbywają się ciebie, ponieważ zawadzasz i odrzucasz, nie dajesz już
ni odrobiny uroku w otoczeniu, a to, kim byłeś, jaki byłeś, czy co zrobiłeś
staje się nieważne i wyblakłe a wspomnienia o tobie płowieją. Każdy pojedynczy
kwiat to jedna historia, jedno życie.
Bez wątpienia hortensje to jedne z najpiękniejszych
kwiatów na ziemi a ktoś tutaj musiał być ich prawdziwym koneserem. Samej
zdarzyło się dwa razy nanieść ich doskonałą formę na papier. Jedynym, co zawsze
brałam na poważnie była właśnie sztuka. Zawsze chciałam poświęcić temu życie,
całą siebie. Kocham kiedy w obrazie można wyczytać każdą tętniącą emocje
autora, odzwierciedloną i zabudowaną w nim, niczym w cegiełkach. Gdy twoja dłoń
pieści płótno kreśląc nowe znaki jesteś jak w ekstazie, pogrążony i zatracony,
jak podczas słuchania ulubionego utworu. Porzucasz kontakt z rzeczywistością a
wszystko, co przyziemne, problemy, czas i tak dalej znikają w magiczny sposób.
Bez wyjątku, pojedynczy, ledwo widoczny detal jest
równie ważny. Niczym domek z kart, budowany z warstw może stać się
niewyobrażalnym dziełem a jednocześnie wystarczy jedno potknięcie i wszystko
tracisz. Każde najmniejsze pociągnięcie przyboru jest wtedy niczym klasyczna
symfonia kwartetu smyczkowego.
Moje pozostałe zmysły czuły niedosyt i domagały się
dorównać wzroku, który zaspokajał się napawaniem piękna skromnego ogrodu.
Spuściłam plecaczek na dół, gdy poczułam nagły wstrząs a przy tym huk przebitego
balonika.
- No gdzieś ty był? Siedzieliśmy na schodach jak
para idiotów a pan nie raczył się pofatygować - piskliwy głosik zjawił się przy nas niczym
nocna mara a nagłe szarpnięcie jak się okazało było spowodowane ciosem z
otwartej dłoni w tył krzesła, gdzie siedział Dan. Wychyliłam się spod niego i
ujrzałam drobniusieńką, smukłą postać. Charakteryzowała ją anielska uroda i
takową osobą zdawała się być, jednak po bliższym zapoznaniu, zasłaniała to
wrażenie swoją bezpośredniością i pewnością siebie. Jej skóra była biała niczym
papier, jak gdyby w życiu nie widziała słońca. U czubka platynowej głowy wisiał
schludny koczek jak u baletnicy, lecz z wypuszczonymi pojedynczymi loczkami. Na
nosie spoczywały okulary z wielkimi oprawkami zakrywającymi jej całe, głęboko
osadzone oczy uwydatnione subtelnym makijażem. Choć aparycją prezentowała się
na kilka lat młodszą, wnioskowałam, że jest w moim wieku. Przypominała modelkę
z pokazów, które nieraz widywałam w telewizji, jednak miałam wrażenie, że brakuje
jej tysięcy centymetrów wzrostu.
- Znalazł sobie inną koleżankę - wtrącił się
chudzielec stojący obok. Wynurzył się spod drobnej blondyneczki. Stanowił pewne
przeciwieństwo swojej koleżanki. Budową przypominał nieco kij baseballowy,
długi i cienki. Włosy postawione na żelu, co sprawiało, że wydawał się jeszcze
wyższy, po sam sufit. Od jego koszuli w prążki owiniętej pod samą brodę trudno
było oderwać wzrok, miał jeszcze spodnie owleczone wokół wąskich bioder aż do
samych kostek, niczym boa dusiciel. W całej krasie prezentował się bardzo
zadbanie, jakby cały poranek dopracowywał najmniejsze szczególiki swojego wizerunku.
Widać, że wygląd był dla niego nadzwyczaj ważny.
- To Skyler - wyjaśnił Dan, wyprzedzając mnie w
zamiarze przywitania się.
- Wystarczy Sky - poprawiłam wyciągając rękę w ich
stronę.
- Billie - pierwszy wystąpił chłopak-tyczka. Gdy
nasz dłonie zetknęły się ze sobą, moja wypadła strasznie blado przy jego śniadej
cerze.
- Holly - drobna postać o terkoczącym głosie
przepchnęła się znów przed mulata, przecinając nasze złączone ręce.
- I co tam słychać ''Wystarczy Sky"? - Billie
mrugnął znacząco okiem, wpatrując się wprost w moją twarz a coś w jego uchu
zamigotało pod wpływem światła padającego w naszą stronę.
- Nie bój się, ze strony Billiy'ego nic ci nie
grozi. - zerknęła w górę, na jego twarz. Zapewne był dla niej niczym drapacz
chmur. - Woli chłopców. - sprostowała wpływając do rządku, zaczynając się przeciskać
z kolanami Dana. W tym samym momencie dostrzegłam jeszcze jedną postać -
dziewczynę. Odstawała nieco wyglądem od pozostałej trójki, lecz także była
chodzącą w swoim rodzaju pięknością. Wyraźne krągłe kształty rysowały się na
jej jasnych dżinsach. Przypominała mi nieco mnie, w poprzednim wcieleniu. Moje
stare oblicze spowione ciągłym obrzydzeniem, zawsze kilka kilo większa od
przyjaciół. Kompleks wagi odbił się na mojej psychice. Pozostawiło to
niezatarty ślad jak w skamielinie znalezionej na dnie morza stwarzając skazę na
duszy. Całe życie spędzone w mroku, we własnym cieniu, każdy skrawek ciała
chowany pod za dużymi, przydługimi bluzami i łzy wzbierające się do oczu
każdego razu, kiedy widziałaś gdzieś odpowiednik swojej wymarzonej sylwetki.
Lustro jak miliony szpikulców kłujących twoje oczy.
Maltretowałam się, aby osiągnąć tak zwany ideał
dzisiejszych czasów, sylwetkę a raczej jej brak pod zasłoną wystających kości. Moje
ciało stworzone było z szarej skóry, niedotlenionej krwi i tkanek kostnych, do
czasu... Do czasu, gdy uświadomiłam sobie, że to ty tworzysz swoją osobę i nie
powinno obchodzić innych twoje życie i to, co z nim robisz. Jednak zrozumiałam
to zbyt późno; bo przecież to część ciebie, jesteś człowiekiem i masz prawo być
sobą, wyróżniać się spośród tej armii klonów, wszakże ''co ludzkie nie jest mi
obce''.
Dziewczyna o granatowoczarnych włosach uśmiechała
się niewinnie. Jej burza niesfornych loczków została poskromiona czerwoną
kokardą idealnie współgrającą z bordową, flanelową koszulą. Musiała dostrzec
mój oceniający ją wzrok, którym obrzuciłam ją jak psychol z zamiarem mordu lub
pokrewnym działaniem, bo dostała jakiś impuls, który kazał jej zbliżyć się do
mnie i podać rękę.
- Phoebe - W tym samym momencie Holly potknęła się,
mając zaczepioną nogę o ucho mojego niezgrabnie walniętego na podłodze plecaka.
Zwinnie podparła rękę na moim kolanie.
- Wybacz - mruknęła do mnie i upadła na sąsiednie
miejsce.
- Drobiazg - rzuciłam w jej stronę wygładzając
spódnicę.
Nim spostrzegłam, co dzieje się poza naszym kręgiem,
sala była prawie, że pełna a tajemnicza kobieta koło czterdziestki w czymś, co
przypominało worek zaczęła wyjmować stosy papierów. Gdy wynurzyła się zza
biurka zaczęłam rozumieć, co Dan miał na myśli mówiąc, aby nie patrzeć na nią
zbyt długo. Sukienka stworzona z materiału na kształt munduru polowego,
owinięta jakimś przypadkowym sznurem. Na głowie stały natapirowane, sztywne,
jaskrawoczerwone włosy, jakby ognisko płonące żywym ogniem.
- Witam was, moje drogie państwo. - przywitała się z
widownią, z widoczną, rozpierającą ją w piersiach energią.
- Pragnę wam przedstawić naszą nową dziewczynę,
Skyler Sparks. - uniosła ręce i pomachała palcami, jak gdyby grała na jakimś
niewidocznym instrumencie. Poruszała się jak dryfujący dym a ten gest powinien
chyba zachęcać mnie do zaprezentowania się, lecz wywoływał u mnie odwrotne
reakcje. Uderzyła mnie jej otwartość i bezpośredniość, z obcymi ludźmi na ulicy
też jest na ''ty''?
Musiałam dusić w sobie śmiech, żeby przypadkiem nie
wybuchnąć. Jeszcze okazałoby się, że jestem szurnięta jak oni, przecież wtedy
mogliby mnie uznać za swoją, i co wtedy?
- Pokaż się,
kochana. - rzekła łagodnym tonem krusząc moją zbroję wiecznej pewności siebie i
rozbawienia. Wokół rozległy się oklaski odbijające się echem od pustych ścian.
Czułam się jak w jakimś teleturnieju. Z jakiej okazji brawa? Dlatego, bo przystąpiłam
do domu wariatów?! Co to do cholery jest, jakiś kult? Wariatka. To, w jakim
oficjalnie nieoficjalnym stylu zostałam przyjęta, utwierdzało mnie jedynie w
przekonaniu, że Profesor Myers ma coś nie tak z głową. To miejsce to jakiś
cholernie felerny punkt, przystanek na drodze mojego życia.
- Nowa, wołają cię - Billie trącił moje świeżo
poturbowane ramię wyrzucając na taflę zdeformowanej rzeczywistości. Albowiem
była to dla mnie nowość, musiałam przygotować się na falę kolejnego oceniania
przez tajemnicze zerkania wygłodniałych wilków. Kochałam być w centrum
zainteresowania, tam gdzie coś się działo, musiałam być ja. Zawsze
potrzebowałam jakiegoś oderwania, ciosu dającego siłę napędową. Tym razem wszystko
było odwrotne, inne, pozbawione kontaktu z realnością, w której przywykłam żyć.
Chciałam zniknąć z powierzchni świata więc ukryłam się w środku siebie pod natłokiem
zaistniałego tutaj zgiełku.
Jakieś niewidzialne sznurki przyczepione do mojego
ciała nakazały mi wstać. Sterczałam jak słup soli dopóki oklaski nie minęły. W
normalnym rozwoju wypadków byłoby to dla mnie jak woda dla ryby, jednak tym
razem czułam się jak jakiś dziwoląg poddawany opinii innych. Opadając na
miejsce z moich barków spadł dziwny ciężar. Skuliłam się i podparłam rękę o skroń.
Wyjęłam mój blok rysunkowy i zaczęłam kreślić coś dziwnego; pluszowego misia w
zamknięciu. Pluszak był czarny jak smoła a jego buzia była bez krzty wesołości,
wyrażała sam ból i cierpienie, a z serca i dłoni kurczowo trzymających się krat
płynęły potoki krwi.
- Dobre - mruknął szczerzący się Dan, wpatrując się
w bazgroły. Wypchnięta z mojego świata odwzajemniłam lekki uśmiech.
Ręce pod wpływem wyobraźni płatającej mi figle
tworzyły coraz odważniejsze jak i mroczniejsze rysunki. Słodkość i niewinność
zabawki poskromiona w paskudnej, odrażającej celi. Która część mnie chciała,
abym coś takiego wydała na świat? Lustrowałam każdy cal obrazka, genezę jego
powstania, krok po kroku, a niespokojne palce z ołówkiem umieszczonym między
nimi poruszały się w żywym tańcu. W zamyśleniu błądziłam oczami po całej sali. Kolejny
raz coś wyrwało mnie z rytmu, jakiś nagły odruch. Nieobecny wzrok zaprowadził
mnie w miejsce, skąd wydobył się grzmot i żwawym ruchem znów uleciał do
zbolałego misia. Jednak sidła, w które moje oczy zostały złapane nie pozwoliły
uciec od tego, co ujrzałam, od niewytłumaczalnie enigmatycznej postaci.
Przemieszczał się w masywnych, brudnych butach
kołysząc się wolnym, ociężałym krokiem na boki. Prezentował się jak totalny
odłam społeczeństwa. Jednym ruchem
odgarnął w tył pochłaniający go kaptur.
Czerń pożerała go, wypluwając jedynie z kokonu
ciemności głowę z przydługimi włosami. Ciemny sznur okalał jego potężną szyję. Ogromne,
obłędnie błękitne oczy o dzikim, wściekłym wyrazie, kryły wewnętrzną nienawiść.
Patrzył na wszystko z taką wrogością, oziębłością. Jego usta zaciskały się w
wąską kreskę.
- Podejdź tutaj - zawołała Profesor Myers wprawiając
go w osłupienie. Oblizał dolną wargę a na jego twarzy pojawił się dziwny
grymas, który sprawiał, że twarz nabrała jeszcze większej, niewytłumaczalnej
agresywności. Napiął ścięgna na szyi a rękę zacisnął w pięść. Wyglądał jakby
miał zaraz zatłuc, zarżnąć albo zadusić gołymi rękami naszą wykładowczynię. Wynaturzone
spojrzenie, twarde i ostre jak lodowate sztylety powodowało, że wydawało mi się,
jakby przecinał wszystko, na co tylko zerknie, na pół. Jego oczy przesunęły się
po rzędach jak snop reflektorów. Obudził się we mnie nieznany dotąd wcześniej
dziwny lęk usadowiony tuż pod żebrami. - Świetnie, kolejny szajbus.
Obrócił się wreszcie i niespiesznym krokiem ruszył w
stronę nauczycielki. Gdy znalazł się już w jej zasięgu, objęła go za barki
rękoma, jak gdyby rozkładała nad nim swoje skrzydła. Cała sala rozpoczęła
między sobą konspiracyjne szepty. Profesor Myers przyciągnęła chłopaka do tablicy,
przez co pochłonął ich obraz ''My Sweet Rose'' Johna Williama Waterhouse'a,
wyświetlanego z projektora.
Stwarzali pozory żywych rzeźb. Leniwe ruchy głów
wskazywały na to, że w ich środku nadal płynie życie. Uwolnienie go spod swoich
macek wskazywało na to, że krótka narada dobiegła końca. Cichy gwar ustał a
kobieta zamaszyście uformowała rozsypane kartki na swoim biurku i wróciła do wykładu.
Świr ruszył w naszą stronę. Przypominał nieco rozwścieczonego lwa, któremu
wciąż ucieka obiad. Uchwyciłam wzrokiem coś neonowego na jego palcach, głęboko
odznaczającego się, jakby rysę na zbroi. Wspiął się po schodach i opadł tak
ciężko, jak każdy jego ruch na zewnętrznym siedzeniu piątego rzędu, tuż przede
mną.
---
Pierwszy
rozdział, jak pierwszy rozdział, nic szczególnego. Zachęcam oczywiście do
wyrażania swojej opinii w komentarzach. Opowiadanie jest również dostępne na
platformie wattpad.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz