13.



Sunęliśmy Vine Street, w stronę rzeki Schuylkill. Tym razem trzymaliśmy się od siebie na bezpieczną odległość, nawet nasze języki się nie wychylały. Moje myśli błądziły wokół jego oszpeconych rąk. Nie interesowało mnie kiedy powstały, ani nawet kto je stworzył, tylko to, w jaki sposób Jared myśli. Jest przekonany, że do końca życia będzie ukrywał swoje przejścia przed całym światem i przed sobą samym, że ukryje swoją zmaltretowaną psychikę i nie dopuści do niej już nikogo; do swojego dzieciństwa, w którym przydarzyło mu się coś potwornego, coś co wyryło na jego skórze bruzdy. Chciał wszelkimi sposobami odizolować się od przeszłości. Ten obraz spłynął mi do uszu i słyszałam teraz jedynie niebiańską melodię, którą tworzyły te piękne ręce.
- To było naprawdę niesamowite - wyrwałam się.
Była jednocześnie taka niewinna, czysta, ale także mocna i uderzająca w najskrytszy punkt pod skórą. Na samo wspomnienie włoski na moim ciele zjeżyły się.
- Wcale nie.
- Wcale tak.
- Kurwa, nie wiem czego w niej brakuje. Chyba nigdy jej nie skończę. - odparł z rozdrażnieniem.
Dobrze go rozumiałam, ponieważ wiem, co to znaczy chcieć osiągnąć perfekcję, ale nie móc jej zdobyć. Bo kiedy już obierasz właściwą drogę, wszystko z jakiegoś powodu nagle trafia szlag.
Zerwał się mocniejszy wiatr i zaczął prosić do tańca wszystkie drzewa wzdłuż drogi. Łagodny, spływający nieopodal strumień rzeki przerodził się w wyścig fal, które uderzały teraz o siebie nawzajem. Zupełnie, jakby wszystkie żywioły buntowały się przeciwko temu, co miałam zamiar mu powiedzieć.
- Jared - zaczęłam, twardo akcentując jego imię. - Co to jest  t o   między nami? - wydusiłam jednym tchem tak szybko i ciężko, że aż zabolały mnie płuca. Za każdym razem, kiedy mówię sobie dość, on wraca i znowu mnie rani. Nie wiem, ile jeszcze jestem w stanie wytrzymać. Nie wiem także jakimi grzechami zasłużyłam sobie na to chore przywiązanie, poczucie przynależności do niego. Możliwe, że zasłużyłam sobie na karę w takiej postaci ze zbytniej pyszności, próżności, socjopatyczności... Jednak łączące nas relacje, tak bardzo toksyczne, nie wyniszczały tylko mnie i jego, ale także wszystkich i wszystko, co nas otaczało.
Od tego pytania zauważyłam, że zwolniliśmy nieco tępa, przerywając bieg, w którym bezwiednie startowaliśmy.
- Nic. - rzekł beznamiętnie. A ten jeden jedyny wyraz, odebrałam jako wyjątkowo piekący policzek.
Wciągnęłam rześkie, styczniowe powietrze do płuc i uniosłam głowę. W rozsianych na niebie gwiazdach usiłowałam znaleźć odpowiedź na pytanie, co ja tak właściwie robię.
- Nie mów nic, kiedy coś jest! I ty dobrze o tym wiesz! - zagrzmiałam stanowczo.
Zatrzymał się gwałtownie i twardo szarpnął za mój łokieć, abym się zatrzymała. Miał tak nieludzko zimną skórę. Widziałam sztorm w jego oczach i agresję na ustach.
- Czy ty nie potrafisz się zamknąć?! - Przyparł mnie do kamiennego murku, który odpowiadał połowie mojej wysokości. Poczułam się, jakby moje wszystkie mięśnie oraz nerwy wypadły na wierzch i zostały poddane terapii szokowej. Lód w postaci przytwierdzonych razem kamieni, raził mnie mocno i brutalnie.
- A czy ty możesz mi do cholery jasnej wyjaśnić o co w tym wszystkim chodzi? - Siliłam się na neutralny ton, ale mój głos drżał.
- Przecież to ty do mnie przylazłaś! - warknął pełny pychy.
- Wiesz, że nie o to mi chodzi. Mam na myśli twoje zachowanie. W kinie, galerii, a potem w tej dziurze... restauracji. - zrobiłam pauzę, żeby pozwolić mu dojść do głosu.
- Jay - mój głos łamał się w gardle. - Czy ty coś do mnie czujesz? - wymamrotałam zdumiewająco skrępowana. - Tylko proszę cię, nie twórz mitów i legend.
Przez chwilę przygryzał wargę, ale w końcu odwrócił wzrok.
- Gdzie my w ogóle idziemy? - spytał wymijająco, w kulminacyjnym momencie naszej rozmowy.
Gotowałam się ze wściekłości.
- Nie zmieniaj tematu. - asekurowałam się, a moim wypowiedziom zaczął towarzyszyć obłoczek pary. Nie zauważyłam momentu, w którym powiało takim chłodem.
- Po prostu lubię wiedzieć co robię, a to rzadko u mnie spotykane. - sprostował z podszytą ironią.
- Dobrze. Więc chodźmy się napić. Oboje nie będziemy wiedzieć i może wtedy nareszcie dojdziemy do sedna.
- Teraz? Nie uważasz, że jest troszkę za późno? Za niedługo będzie świtać.
Rozejrzałam się przez włosy, którymi szarpał wiatr. Opustoszałe ulice wyglądały w czerwonym świetle latarni jak droga do piekła. Jedynie błąkające się nasze dwie dusze zbliżały się do jej wrót.
- Jeśli dzisiaj tego nie zrobię, może już nie być okazji - Przyznałam się cichutko i przycisnęłam mocniej skrzyżowane ręce do skórzanego materiału kurtki.
- Zawsze się znajdzie pretekst do chlania - odparł bez przejęcia i od razu pojęłam, że nie zrozumiał moich intencji.
- Nie o to chodzi... Ja... Jezu... Nigdy nie piłam, nigdy nie mogłam sobie pozwolić na nic większego niż mały drink... czy lampka wina. - Zrezygnowana przewróciłam oczami.
Jego zrobiły się większe niż kiedykolwiek wcześniej.
***
Paliło jak kwas. Miałam ochotę zwrócić pojemność kieliszka. Przełyk palił mnie żywym ogniem i zaczęłam się krztusić. Oczy zaszły mi łzami, ale nie chciałam wyjść na mięczaka. W końcu przełknęłam duszący trunek i dla niepoznaki, że sprawił mi taki straszny trud, przybrałam obojętny wyraz twarzy.
Przez chwilę śledziłam swoim dość mętnym wzrokiem kelnera krzątającego się za ladą. Nalewał kolorowe napoje do szklanek. Był wyraźnie zmęczony. Ciągle pocierał zmrużone oczy. I był taki młody. Zaglądał też do książek leżących w środowisku alkoholu. Tak wiele ich łączy, jego i Jareda. Te same ręce poznaczone pracą i biedą. Był taki młody...
- Napiłaś się już? - powiedział szorstko Jared, z jawnym wyrzutem w tonie swojego głosu. Gdy przeniosłam na niego wzrok, uderzyła mnie jego mina pełna dezaprobaty.
Soczek, który teraz piłam nieco zagłuszył gryzący trunek. Utknął gdzieś na wysokości krtani i nie pozwalał oddychać. Zakasłałam.
Zmierzył mnie zirytowanym, twardym wzrokiem. Ten gest całkowicie wybił mnie z rytmu i sprawił, że od razu zamilkłam.
- Wiesz co, nie nadążam. - zaczęłam chrapliwie, ale od razu odchrząknęłam. - Już chyba wolałam, gdy traktowałeś mnie jak kolejnego nieznajomego.
- Bo co? - odparł beznamiętnie. Moje mięśnie napięły się jak struny, jakby szykowały się do ucieczki.
- Bo nie mogę oderwać od ciebie cholernych myśli. Nie widzisz tego?!
- Wiesz, że nie powinnaś... że nie tak powinno być.
Zgarbił się nad barowym blatem, przez co przydługawe kosmyki jego włosów zjechały mu na oczy. Zaczął drapać odstającą skórkę wokół paznokcia.
- Boże... sądzisz, że nie próbowałam wydrzeć cię sobie z głowy? Że nie próbowałam przestać o tobie myśleć? Odwracać wzroku, kiedy szedłeś obok? Ty ciągle wracasz i... znowu mnie osaczasz!  
Ostatnie słowa wypowiedziałam dużo głośniej. Wewnętrznie umierałam z bezsilności i niemocy, bo czułam, że go tracę. Czułam również jego zdenerwowanie, widziałam je jak przez mgłę.
Nagle oderwał wzrok od swoich palców i przeniósł go na mnie. Jego oczy były w tej chwili czarne, okolone niebieskim paskiem, a ja pod naciskiem tego nienaturalnego spojrzenia, nie dałam rady mówić dalej, bo mój głos drżał, przez co słowa wypadały strasznie blado i wydawały się nie mieć żadnego znaczenia.
- W tamtej chwili, kiedy spadłaś ze schodów... kiedy trzymałem cię w ramionach, gładziłem blady policzek... modliłem się, żeby kiedyś jeszcze zobaczyć twoje błękitne oczy. - mówił jak zahipnotyzowany, jakby wypowiadane przez niego słowa miały jakąś moc, dla mnie rzeczywiście - miały. Mogłabym przysiąc, że moje serce w piersi zatrzymało się, aby nawet ono nie mogło go wybić z własnego monologu.
Jego chude nadgarstki wystawały z mankietów koszuli, a gra cieni powodowała, że kości policzkowe jeszcze bardziej się wyostrzyły. Miałam wrażenie, że od ostatniego razu, kiedy widzieliśmy się minęły lata a on straszliwie się wyniszczył. - Wyglądałaś, jakbyś śniła o czymś pięknym. Tak cholernie się bałem, że nie zdążyłem i uderzyłaś się.
Rozmawialiśmy, nasze serca biły nierówno, ręce drżały od usilnego wstrzymywania przed wzajemnym muśnięciem, dotykiem, pocałunkiem, czuciem się tuż obok... Bo im wyraźniejsza granica, tym bardziej kusi, by ją przekroczyć. Jednak żadne z nas nie zrobiło żadnego kroku dalej.
Odkrywałam kolejne karty, z których Jared był wykonany. Z tego wszystkiego zakręciło mi się w głowie. Zrobiło się przerażająco gorąco i miałam wrażenie, że się zaraz roztopię. Pomieszczenie wypełnił głos Davida Gahana, w piosence Enjoy the Silence. Zachciało mi się tańczyć. Bardzo. Wstałam i wdrapałam się na pusty, kwadratowy stoliczek pod oknem. Odlepiłam od ramion i rąk skórzaną kurtkę. Potem zdjęłam jedno ramiączko sfatygowanego materiału, potem drugie.
Words like violence
Break the silence
Come crashing in
Into my little world
Painful to me
Pierce right through me

Światło wirowało wokół, a ja razem z nim. Czułam się jak dryfująca w powietrzu mgła. Taka lekka, zwinna i nie należąca do żadnego ze światów, do nikogo, ani niczego. Zniknęłam jako materia. Moje ciało, kości zamieniły się w proch.
- Skyler.
Echo mojego imienia nawiedziło mnie. Drobinki tego, czym byłam zerwały się w tamtym kierunku.
Boże, przecież ja nikogo nie obchodzę.
To takie zabawne.
Śmiech zagłuszył myśli.
- A co jeśli zrobię striptis? - wydałam z siebie cichy chichot, machając skórzaną kurtką. Nareszcie byłam wolna, byłam piękna sama dla siebie. Robiłam co chce. Nikt nie stał tam nade mną, nie kierował mną i nie ględził, co jest słuszne a co nie.
Świat znowu się przekrzywił. Pamiętam jeszcze, że nie mogłam przestać się śmiać, błyszczące kafelki, a potem tą jego bluzę.
***
- Jared, twoja mama nie będzie się martwiła, że cię nie ma w domu?
Z mojej piersi ponownie wyrwał się chichot. To już zaczynało mi działać na nerwy. Nie mogłam kontrolować własnych bodźców. Śmiałam się, podczas gdy z oczu ciekły mi łzy.
Jego nogi, na których miałam nisko usadowioną głowę, stanowiły dla mnie opokę na podłodze rozdartej z kafelków. Ta pozycja była najlepszą z możliwych w tej chwili.
Mogłam otworzyć oczy w dowolnym momencie, a potem patrzeć na niego bez ograniczeń, ale przecież wtedy nie miałabym satysfakcji samej dla siebie. Lubiłam karmić się chwilą. Najpierw chciałam posłuchać tego miękkiego a jednocześnie intensywnego głosu, zaciągać się jego zapachem, potem skupić się na detalach twarzy. Połączyć wszystkie puzzle razem, stworzyć go w swoim umyśle kawałek po kawałku.
- Już przywykła do tego, że jest sama, że mamy z Shannonem własne sprawy.
- To smutne - wypaliłam. Odruchowo otworzyłam szeroko powieki i uciekłam oczami w pusty basen, aby uniknąć jego wzroku.
Nie miałam na myśli jedynie mamę Jareda i Shannona, ale również nas - mnie i Cecily. Nasza matka nigdy nie pogodzi się, że mamy ''własne sprawy''. Nie wiem, czy jeśli sama nie uwolnię się od tego domu, to rozpocznę normalne życie. Ona zawsze gdzieś tam będzie. Będzie mną kierować, jakbym już na zawsze pozostała w ciele sześcioletniej dziewczynki. A otworzył mi drzwi na tą prawdę właśnie on, chłopak, który z początku był nikim, jedynie zakapturzoną postacią.
Widziałam brudne mazaje po zaciekach w wielkiej, murowanej dziurze. Tworzyliśmy jedną całość z kilku, które deformowały jej prawdziwy kształt. Jared machał w niej nogami, tym samym obijając swoje ciężkie, zabłocone buciory. Za każdym razem czułam małe wybuchy pod głową.
Paradoksalnie to opuszczone miejsce tętniło życiem równie mocno, co jakikolwiek inny klub o tej porze. Było tu mnóstwo innych dzieciaków, takich jak my - strudzonych oraz zmęczonych życiem. Wszyscy jesteśmy odmieńcami, tylko niektórych uczą jak to ukrywać.
Nastała przyjemna cisza. Moje powieki znów stały się ciężkie, jak ze stali. Opadły na moment, aby zaraz znów pomachać rzęsami. Ogarnął mnie osobliwy spokój, miła świadomość, że jestem we właściwym miejscu.
- Zaśpiewaj mi coś. - wyszeptałam ospała.
Od razu spodziewałam się jednego z jego markotnych dźwięków w geście sprzeciwu. Jednak poczułam zbliżające się do mnie ciepło, a zaraz potem oczarował mnie każdym dźwiękiem wydobytym ze swojego gardła.
she walked outside
among the men, finding me,
you're lost
ten million miles, her way was close
to her inside

can you see her life is broken
turn back, believe
nothing is over.

- Szczerość w pisaniu tekstów to dla mnie katharsis*. - wyznał wraz z końcem utworu. Miał taki precyzyjny i ciepły głos, który tulił mnie teraz do snu. Mogłam niemal poczuć głaskającą moje ciało bawełnę. Pragnęłam pozostać w pełni świadomości, lecz świat nagle stał się dziwnie brzemienny.
Popatrzyłam jeszcze raz w górę, wprost w jego oczy.
Światło księżyca, jarzące się przez kwadratowe otwory na okna, które to nigdy nie miały się w nich pojawić, spłynęło mu na twarz. Tworzyło aureolę wokół jego głowy.
- Czy to ty jesteś tym moim aniołem, zesłanym od Boga, o którym wszyscy mówią?
Wypaplałam, ledwo ruszając ustami, co jasno znaczyło, że jestem poza kontrolą własnego umysłu. Miałam w głowie gadkę o strzegących cię stróżach, którą się mówi dzieciakom, żeby nie obawiały się w nocy potworów spod łóżka.
- Śpij już, moje Niebo.**
Całą otaczającą nas przestrzeń przykryła głusza. Gdzieś pomiędzy jawą a zapaścią mogłam zarejestrować ruch jego warg na swoich własnych, ale już jakby z boku, jakbym była kimś na kształt widza, który może wszystko obserwować, ale który nie bierze udziału w rozgrywającej się scenie.
*katharsis - oczyszczenie
**sky = niebo
***
Rozejrzałam się. Szukałam mamy. Nigdzie jej nie było. Ten tłum połknął moją mamusię i tatusia.
Stąpałam po pożółkłej, wydeptanej trawie pomiędzy obcymi nogami. Czułam zapach prażonych orzeszków i popcornu. Bezsilnie i desperacko ich szukałam. Niemalże weszłam pod szczudła kolorowej górze szmat z przeraźliwym uśmiechem. Wołałam ich, nawet Cecily. Nogi innych zaczęły falować. Oczy zaszły mi łzami. Przecież odeszłam od nich tylko na chwilę! Tam w trawie leżała taka piękna, mieniąca się wstążka. Obwiązałam nią sobie rękę a zaraz potem mamy, taty ani Cecily już nie było. Wciąż ją mam, zakręconą wokół dłoni. Nie puściłam.
Nagle usłyszałam przeraźliwy wrzask, przez który moja głowa uniosła się. Dochodził on z największej karuzeli w całym Coney Island. W tym samym momencie również zrodził się pomysł, aby tam się dostać.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. W tym przedsięwzięciu jednak ktoś musiał mi pomóc. Grubszy pan zbierający żetony i pilnujący, aby nikt nie wsiadł bez zezwolenia, zatrzymał mnie. Wydukał tylko coś tam o wieku i pokręcił głową.
Zrezygnowana przysiadłam na kamieniu. Moją głowę wypełniały tysiące myśli. Byłam zlękniona. Wtedy zjawił się chłopiec, który wzrostem przypominał mi mnie samą. Miał na sobie o wiele za dużą, zasuwaną bluzę. Sięgała mu do kolan i marszczyła się miejscu, gdzie wystawały czubki palców.
- Wiem jak tam się dostać - orzekł, a iskierki w jego oczach zatańczyły szaleńczo. Wychodziły spod przydługawych włosów, uczesanych przez wiatr.
Nie czekając na moją reakcję, ruszył w stronę siatki, która odgradzała pole przeznaczone na karuzelę od innych powierzchni na dalsze atrakcje.
Gdy już wdrapał się na jej szczyt, gestem zachęcił mnie do tego samego. Wiedziałam, że to nie najlepszy pomysł, ale jedyny jaki miałam. Pociągnął mnie w miejsce obok siebie, jednak dużo gorzej było ze skokiem, bo w tym już nikt nie mógł mi pomóc. On zrobił to z taką gracją, jakby wychowywał się w rodzinie jakichś artystów cyrkowych. Po dłuższej chwili zrobiłam to samo, lądując na otwartych dłoniach, w mniej efekciarskiej pozie, ale pomimo uczucia płaskich pięt nie odniosłam większych szkód.
- No chodź! - zawołał chłopiec. - Zaraz ruszy! - wskazał na wielkie koło, na którym wisiały porozrzucane wagoniki.
Mój puls w jednej sekundzie przyśpieszył a ręce stały się mokre. Z tej perspektywy karuzela ''Wonder Wheel'' była przerażająco wielka. Dostanie się tam zawsze wydawało się być dla mnie w praktyce niemożliwe.
Szliśmy pomiędzy namiotami, które eksplodowały oranżem, purpurą, indygo i innymi kolorami tęczy. Musieliśmy jeszcze tylko pokonać metalową barierkę i wdrapać się do któregoś z wagoników.
Nieznajomy nie zwalniał tempa. Ufałam mu. Był moją jedyną deską ratunku na odnalezienie mamy i taty. Tylko on na całym świecie chciał mi teraz bezinteresownie pomóc.
Z rozbiegu wczepił się w świecące neonami pręty, niczym dziki kot. Podał mi rękę i podrzucił obok siebie.
- Dzięki - mruknęłam, ale jak się okazało, już do jego pośladków, bo znów ruszył dalej. Zaczęłam poważnie zastanawiać się czy może, aby nie jest jakimś cyborgiem, któremu taki wynalazek jak ''odpoczynek'' jest obcy.
Po raz kolejny podsadził mnie i wepchnął nogami do przodu, do najbliższego wagonika.
Ludzie, którzy już w nim przebywali, wymienili jedynie między sobą porozumiewawcze spojrzenia.
- Dzień dobry - wybełkotałam zmieszana. - Hej, chciałam ci... - odwróciłam głowę, aby podziękować chłopcu za wszystko, co dla mnie zrobił, ale zdążył już się rozpuścić w powietrzu. Chłopiec, który na długie lata pozostawił mnie w przekonaniu, że był jedynie marą, wytworem sześcioletniej wyobraźni, należącej do dziewczynki imieniem Skyler.
Poczułam, że się unoszę. Z początku wydawałam się ciężka, jakby moje serce spuchło z przerażenia, ale im wyżej szybowałam, tym to wrażenie ze mnie upływało, niczym deszcz z ulic mojego miasteczka po solidnej ulewie. Wychyliłam się do pasa  i wyciągnęłam ręce ile tylko się dało a przytwierdzoną do nadgarstka wstążką szarpał wiatr.
Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Z góry wszystko było widać. Nie tylko cały park rozrywki, gdzie gromadziła się wielka chmara ludzi, ale i odległe Downtown, mieniące się całą paletą kolorów. W dole wszyscy byli jak horda mijających się w pośpiechu mrówek. Zrodziła się we mnie potrzeba spoglądania na ludzi z tak wysoka już zawsze; bycia tak wielką, żeby patrzeć na problemy z góry.
Przy wejściu do parku rozrywki rozmigotały się do mnie niebiesko-czerwone światełka. Stało się coś niepojętego, coś co powinno dręczyć ludzkość na kolejne dekady, trafić do wszystkich podręczników filozoficznych, metafizycznych i jakich tylko wszechświat zapragnie. Wysyłane stamtąd refleksy w postaci dwubarwnych sieci zwabiły moje oczy i puściły dopiero przy ich źródle. Stało się coś mistycznego, magicznego i niewytłumaczalnego, ponieważ zobaczyłam ich - mamusię z tymi puchowymi włosami, poskromionymi jej aksamitną gumką i tatusia z wiecznie zmartwioną miną.
Alternatywna sześcioletnia Królewna Śnieżka z ów wstążeczką zaciskającą się wokół jej drobnej rączki, niczym wąż, osiągnęła szczęśliwy koniec. Dzień ten został zapisany w pamięci jako jeden z nielicznych, które miały jakąś metafizyczną wartość a Coney Island już na zawsze stało się metaforą snów, dążeń i fantazji.
***
Podniosłam sklejone powieki, ale reszta ciała wciąż pozostawała w stanie letargu. Poczęłam odczytywać otoczenie wzrokiem. Pierwszym, co zobaczyłam był żółty sufit, którego pęknięcia układały się w misterne wzorki. Dalej stały tylko wychudzone, podziurawione ściany, a z ich otworów można było wychylić całą głowę. W tej chwili ten gest przydałby się po to, żeby te cholerne promienie tak nie raniły moich wrażliwych oczu. Przyprawiały o jeszcze większy ból rozsadzającej czaszki i czegoś w okolicy lędźwi. Mrużąc oczy, boleśnie podciągnęłam się na łokcie. Dosiągł mnie tak nieprzyjemny odór alkoholu, potu, tytoniu i wymiocin, że poczułam ucisk w żołądku a następnie straszny posmak kwasu w przełyku i na języku. Usta wyschły mi na wiór.
Wokół mnie byli porozrzucani ludzie. Kulili się na żywym gruncie, obdartym z płytek, jakby sami dla siebie tworzyli swoją najbezpieczniejszą opokę. Gdy w mojej gonitwie myśli pojawiła się ta jedna, która mówiła, że możliwe jest, że któremuś z nich ta noc zabrała życie, ogarnęło mnie przygniatające poczucie winy, że nic nie zrobiłam, aby pomóc zagubionej duszy. Aby postarać się o niewinne życie, które niczemu nie było winne. Pośród tylu ludzi, a jednak samotnie.
Obok leżał Jared. Sweter wraz z koszulką podjechały mu w górę, ukazując umięśniony brzuch i zarys bioder. Leżał tak do połowy ukryty w cieniu, zaś na drugiej połowie skóry słońce przykryło go dziwnymi wzorkami. Wyglądał błogo, nawet się nie starając. Jego pierś unosiła się równomiernie. Poczułam się dziwnie naga, brudna i winna. Widziałam swoje umorusane nogi, wytartą sukienkę i zabrudzone paznokcie.
Czy  t o  się stało?!
Tak wiele o tym czytałam, oglądałam, praktycznie w każdym szmirowatym romansie. Jednak nigdy nie sądziłam, że to ja znajdę się w takiej sytuacji. Moje mięśnie napięły się, jakby gotowe do ucieczki, ale przecież nie mogły oddzielić się od brzydkiej duszy i pozostawić wraz z nią poczucia winy, gdzieś tam w kącie.
Podkurczyłam nogi, oplotłam nie rękami i mocno ścisnęłam. Czułam ból, ale nie dlatego, że to zrobiłam, tylko dlatego, że nic nigdy nie będę pamiętać z tych paru godzin. W całkowitym rogu tego rozkładającego się pomieszczenia zobaczyłam młodą dziewczynę. Postrzępione włosy, całkowicie zasłaniały jej twarz. Miała króciusieńką spódniczkę w kratę i top na ramiączkach, spod którego nie mogłam doszukać się bicia serca. Wpatrywałam się w nią tak przez chwilę i wydawało mi się, że jej kruche ciało nie poruszyło się ani o centymetr. Ogarnął mnie gorzki spokój. ''To nie dzieje się naprawdę'' - powiedziałam sobie w myślach i stłumiłam krzyk. Wydał się on cichym jęknięciem, który następnie przerodził się w łzy.
W tej samej chwili Jared szarpnął się. Położyłam się na wprost niego. Jego ciepły oddech znalazł się na mojej twarzy. Zaraz potem pomrugał kilka razy chcąc uzyskać ostrość widzenia. Z tak bliska mogłam zobaczyć uśmiech błąkający mu się na ustach.
Powiódł palcami po owalu mojej twarzy. Jego dotyk był delikatny mimo zgrubień na opuszkach. Moje plecy zagrały pod jego pieszczotą a niewypowiedziane słowa dławiły w gardle. Nasze oczy spotkały się w niemym porozumieniu. Jego z rana, paradoksalnie były jeszcze żywsze i czystsze niczym szkło.
- Co się stało? - spytał lekko, przecierając powieki i wszystko to, co wokół nich się znajdywało.
- Czy to... czy my... - wyjąkiwałam widząc mocne dłonie, misternie ozdobione grubymi żyłami, które kilka godzin wcześniej mogły dotykać właśnie mnie.
Jego niebieskie oczy w  końcu spoczęły na moich ustach.
- Czy my to zrobiliśmy? - szepnęłam wymownie.
Podniósł brew ku górze.
- W sensie co? - spytał z przekąsem, obserwując mój ruch warg.
Jego oczy drwiły ze mnie i mojego położenia. Kochał widzieć moje męki. Karmił się cierpieniem, które podsycał kolejnymi torturami. Doskonale wiedział jak te wszystkie jego podteksty, zagadki na mnie działają. Nie wiem tylko czy brak wiedzy o własnym stanie czy  jego doprowadzało mnie bardziej do szału.
- CZY UPRAWIALIŚMY SEKS?
Uderzony moją bezceremonialnością uniósł lekko brwi, jakby sam nie wierzył, że został o to spytany.  Parsknął przez idealnie wykrojone usta, które odznaczały się na tle kilkudniowego zarostu.
- Zdesperowane nie są w moim typie. Idź spać. - Przeczołgał się na drugi bok. Spokój jego głosu był dla mnie czymś w rodzaju słodkiej katuszy. Wiedziałam, że nawet nie próbował teraz kontynuować snu. Zdradzały go napięte łopatki.
Niestety nie do końca byłam pewna czy to zwykłe przekomarzanie się. To mnie nie usatysfakcjonowało. Potrzebowałam jasnej i klarownej odpowiedzi.
- Jared... - pisnęłam cicho, wciąż mając naprzykrzającą się moim myślom wizję naszych złączonych ciał.
- Nie tknąłem cię! - Poruszył się nerwowo.
- Naprawdę? - spytałam drżącym głosem, co zabrzmiało jak przeciągły jęk bólu.
- Co?
- Nie jestem w twoim typie?
Znów się obrócił, tym razem tak gwałtownie, że o mało nie wyrżnął swoim nosem w mój. Po jego twarzy przemknął wyraz zażenowania.
- Chyba już ustaliliśmy, że... Boże. Tak, jesteś. I to bardzo. - wychrypiał, a pod jego okiem pojawiła się żyłka na tle nienagannie bladej cery. Trwaliśmy tak niebezpiecznie blisko siebie, że czułam teraz w nozdrzach jedynie słodki zapach jego skóry. Zagłuszył wstrętne wonie, unoszące się ponad nami, zagłuszał wszystko. Lustrował mnie przez chwilę. Dłońmi błękitu dotykał mojej duszy.
Jego wargi zupełnie znikąd znalazły się na moich. Nasze serca zabiły równo, a po kręgosłupie spłynął mi przyjemny dreszcz, który wstrząsnął ciałem. Poczułam na ustach jego szeroki uśmiech, który pojawił się razem z wydychanym powietrzem.
Chciałam się mocno w niego wtulić, utonąć w jego ramionach już na zawsze, bo bałam się, że jak znów otworzę oczy, to on się rozpuści. Takie to wszystko było cholernie nietrwałe i niestabilne. Jeśli miałabym jedno życzenie na całe życie to bez wahania wybrałabym jego. Tylko jego. Już na zawsze chciałabym go na własność.
Pragnienie go tu i teraz graniczyło z prawdziwą psychozą, ale tak właśnie było. Pożądałam go w każdy możliwy sposób, a to uczucie było tak silne, że swoją potężną mocą mogło zmieść z powierzchni świata całe kilometry mórz, rzek i lasów.
Czemu ja tak strasznie boję się go stracić, skoro on nawet nie jest mój?
- Co ci się śniło? - spytał, a ja zaczęłam się zastanawiać czy wraz ze złączeniem naszych warg, połączyły się także nasze myśli. Zadrżałam. Byliśmy tak blisko, że stykaliśmy się nosami a nasze oddechy odbijały się o siebie nawzajem. Widziałam dokładnie miejsce, w którym blada skóra Jareda barwiła się na śliwkowo, tworząc sińce pod jego oczami.Wiedziałam, że miałam takie same, bo czułam, jakie były nabrzmiałe.
- Czy ty masz jakąś nadnaturalną moc? - Te słowa wypowiedziane na głos brzmiały absurdalnie. U mnie samej wywołały cichy wybuch śmiechu.
- Niestety, mam jedynie dobry słuch i lekki sen. - stwierdził nieściśle. - Cały czas coś paplałaś przez sen i rzucałaś głową na wszystkie strony. Liczę, że to ja w nim wywołałem takie poruszenie. - Jego usta rozciągnęły się w cwaniackim uśmiechu.
Posłałam mu kuksańca. Po chwili znowu zastygliśmy w naszej rutynowej pozie.
- Fakt. To byłeś ty. - stwierdziłam, ale myślami byłam zupełnie gdzie indziej.
Widziałam jego zbitą z tropu twarz. Począł się intensywnie zastanawiać i nie kontrolował przy tym swojego błądzącego wzroku. Wtedy przypomniałam sobie, że nie jesteśmy sami, że wokół nas rozsypani są ludzie, głównie młodzi, którzy nie mają się gdzie podziać. Co chwila ktoś wchodził, wychodził, wymieniał się z innymi, kładł na żywej ziemi pośród rozkładu starych płytek, szła, wymiocin i innych niezidentyfikowanych substancji. Zapadał w sen od razu, albo po ówczesnym wbiciu sobie strzykawki w skórę z jakimś przezroczystym płynem. Nawet stąd mogłam zauważyć ich flegmatyczne ruchy, trzęsące się dłonie. Niemalże wszyscy tu zgromadzeni byli jak w jakimś marazmie. Robili to machinalnie, jak roboty. Przez parę chwil śledziłam wzrokiem kilkoro z nich, zastanawiałam się czy tułanie się po jakichś opuszczonych, starych  ruinach i dawanie sobie w żyłę to wszystko na czym opiera się ich życie. Byłam wstrząśnięta, chciałam stąd wybiec jak najdalej. Oddychałam z coraz większym trudem. Czułam się jakbym dostała z całej siły cegłą w brzuch.
Z tego transu wytrącił mnie Jared, który wyglądał, jakby dostał jakiegoś przebłysku. Przyjrzałam mu się uważnie. Tym razem na jego twarzy odmalował się jakiś wewnętrzny ból, który, nie mogąc znaleźć miejsca w jego sercu, wypłynął do jego niebieskich tęczówek.
A po tym, co mi powiedział całkiem odjęło mi mowę.
- Gdy byliśmy dziećmi z Shannonem, ojciec dostawał czasem napadów szału... zwłaszcza jak sobie trochę wypił. - powiedział cichutko, zupełnie jakby zaczynał się modlić, jakby całemu światu poza mną nie wolno było nic usłyszeć. - Bił nas i naszą mamę, traktował jak żywe popielniczki, więc uciekaliśmy w różne miejsca, na przykład na Coney Island, robiliśmy rzeczy, dzięki którym mogliśmy zapomnieć.
To wyznanie zmiotło mnie z powierzchni świata. Oblizał wyschnięte wargi a potem z trudem przełknął ślinę, aby zacząć mówić dalej.
- Byliśmy hipisami, w naszym ruchu to była norma. Nikt nie zwracał na to uwagi. W końcu mama zbuntowała się przeciwko takiemu życiu i zażądała rozwodu. Ojciec nie był co prawda zadowolony, ale w końcu odpuścił. Słyszałem później tylko, że ożenił się ponownie. Gdzieś mam przyrodnie rodzeństwo, możliwe nawet, że mijam ich na ulicy, ale nigdy nie widzieliśmy się. Jak miałem dziesięć lat zapił się na śmierć. Udusił własnymi wymiocinami. A my... ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Z bonów na żywność co prawda dało się wyżyć, jednak jako dziecko nigdy nie zaznałem uczucia ''pełnego brzucha''. Matka chwytała się każdej pracy. A my po złamaniu prawa, kradzieży jakiegoś ładnego motocyklu czy butelki wódki szliśmy do roboty, bo jak już raz przekroczy się tą granicę potem już trudno przestać, przekraczasz ją wciąż i wciąż. - Przez chwilę palcem wskazującym tworzył spirale, a potem zrobił długą pauzę.
Współczucie ciskało mi się na mięśnie, nerwy, bodźce, ale było jasne, że nie wyznał mi tego dla litości, nie chciał jej, na nią już dawno było za późno. Teraz szedł przez życie z wykutą ironią i odpychającą miną. To wystarczyło, aby wszyscy wiedzieli, że bez jego zgody do niego się nie zbliża.
- Jak widzisz, Skyler Sparks... byłaś blisko. Pieprzony melancholiczny samotnik został obnażony ze wszystkich tajemnic.
Zaśmiał się nieznacznie, ale ból w jego oczach wskazywał, że wcale nie jest mu do śmiechu, przez co nie wątpiłam w żadne słowo, które wypowiedział. Nie było słychać wyrzutów, tylko gorycz. Wypalającą cię od środka gorycz.
Jaki zwyrodnialec robi coś takiego?! Wszystko nagle stało się takie jasne i oczywiste. Ojciec kat. Samotna matka. Brat ćpun, który nigdy nie dostał dobrego przykładu. I Jared, przełamujący złą passę dostaniem się na studia. Ta bluza, która przez lata wymazywała jego słabości przed społeczeństwem. Maskowała słaby punkt - świetne miejsce do zadawania kolejnych ciosów.
Nagle zapragnęłam cofnąć czas, wszystkie te kąśliwe uwagi zaadresowane do niego. Miałam ochotę wziąć gwoździe i przybić się nimi do krzyża. Byłam jedną z wielu osób, która krzywdziła go jeszcze bardziej. Przypominała o ciężkim dzieciństwie i dorastaniu. A to tylko dlatego, ponieważ uważałam go za płytkiego, narwanego, powierzchownego obłąkańca. Było zupełnie na odwrót, bo Jared jest o wiele bardziej wartościową jednostką ode mnie. Czuje trzy razy bardziej niż jakikolwiek inny człowiek, patrzy na świat i widzi trzy razy bardziej intensywne kolory.
Jednak on i tak mi zaufał, cholernej egocentryczce z przerośniętym ego. On opowiedział mi swoją historię, bo widocznie wierzył, że jestem inna niż wcześniej sądził, że jeśli sama odważyłam się do niego przyjść i prosić o pomoc, to on także może na mnie liczyć. Chyba jeszcze nie wie jak bardzo się przeliczył w swoich szacowaniach.
Dotknęłam opuszkami jego twarzy, powodując że moja ręka także pokryła się wzorkami. Delikatnie przesunęłam nimi po kościach policzkowych w dół, obwiodłam kontur ust. Gdy włosy opadły mi na czoło, odgarnęłam je niecierpliwym gestem, ale Jared postanowił ich nie pozostawiać bezkarnych. Złapał w dłonie jeden z wielu nieokrzesanych pasm i zaczął nawijać go na palec. Przez chwilę gapił się na mnie bez słów.
Sekundy zaczęły wydawać się minutami, a one godzinami. Nie przeszkadzało mi to, mogłam tak trwać już całą wieczność i jeden dzień dłużej. Nigdy niczego tak nie pożądałam jak jego obecności w tej chwili; poczucia bycia kimś więcej niż tylko ''panną z dobrego domu'', z już ułożoną przyszłością do każdego najmniejszego dopieszczonego szczegółu.
Nie obchodziły mnie także konsekwencje, teraz razem łamaliśmy zasady a tworzyliśmy nowe. Po raz kolejny coś sobie uświadomiłam - życie bez przekraczania własnych granic to droga przez mękę.
W końcu mimowolnie podniosłam się do pozycji siedzącej, pozwalając promieniom, aby mnie dosięgły.
- Muszę wracać. - oznajmiłam i przeniosłam wzrok na własne nogi, obite w bawełnianą sukienkę. Niewymiarowe plamki od blasku słońca przede mną, zaczęły pojawiać się i znikać. - Muszę to w końcu z siebie zedrzeć. - obciągnęłam materiał sfatygowanego materiału. Wiedziałam, że on już długo nie wytrzyma i puszczą mu szwy.
Nie potrafię okazywać uczuć, mimo że zawsze mam ich w sobie multum, wypełniają mnie po koniuszki palców, ale wydostaną się przez nie, jedynie przez magiczny przedmiot zwany pędzlem. Tylko on może wydłubać ze mnie resztki ludzkich cech. To chyba nazywa się talent. Aczkolwiek moja pracownia to moja świątynia, poza nią ograniczam człowiecze odruchy do minimum. Ona mnie wyzwala, to właśnie ona potrafi oddzielić moją duszę od kości, pozostawiając brudny odwłok gdzieś w kącie. Ja wiem, że coś czuję, czuję naprawdę wiele, jednakże nigdy nie wiem jak to okazywać, dlatego rysuję. Ta naga powierzchnia bieli stanowi dla mnie bramę do innego, równoległego świata, pozbawionego tego całego gnoju i destrukcji, które za sobą niósł ten, w którym byłam zmuszona żyć.
Nikt nigdy mnie tego nie nauczył. Nikt nigdy nie powiedział czegoś w rodzaju - śmiej się na głos kiedy jesteś radosna, szlochaj kiedy tylko masz ochotę. Nie bój się okazywać uczuć, bo one nie są ludzką wadą, a cechą.
- Nie odchodź. Zostań. Proszę.
 Nie odchodź. Zostań. Proszę.
Pochwyciłam gdzieś ponad sobą. Przez moment mój umysł, dosyć opornie, próbował rozszyfrować te słowa, rozbrzmiewając mi teraz w uszach niczym nigdy nie zanikające echo. Wpatrywałam się w leniwie płynącą po pomieszczeniu kurtynę kurzu. Po chwili doszło do mnie, że są kierowane do mnie oraz że nie leżą jedynie na płaszczyźnie dosłownej.
- Jared? - Usłyszałam gdzieś poza światem, w którym obecnie przebywałam. Był rozbity, dygotał, a jego widok w tym momencie był najbardziej krzywdzącą rzeczą, jaką kiedykolwiek doświadczyłam w swoim ostentacyjnym życiu. Czułam ból w swoim sercu, widząc jak bardzo roztrzaskana na milion kawałków jest jego dusza.
- Możesz zrobić to jeszcze raz? - wykrztusiłam dławiąc się słowami.
Gdy zakradał się do moich myśli, tylko on coś znaczył dla mnie. Reszta nie miała znaczenia.
Bez zbędnego tłumaczenia przysunął się bliżej, zasłonił sobą, tym samym przerywając proces rażenia mnie przez ognistą kulę na niebie. Obserwowałam jego każdy ruch ze zdziwieniem i zdenerwowaniem. Poczęłam intensywnie zastanawiać się skąd wiedział o co chodziło. Znał słowa, których nigdy nie wypowiedziałam.
Przycisnął swoje usta do moich. A mnie znów zalała od środka ta przyjemnie ciepła fala. Całe moje ciało rozśpiewało się jak zawsze.
Zastanawiałam się czy to się kiedyś nudzi. Czy jakbyśmy mieli już za sobą multum pocałunków, to czy po jakimś czasie przywykłabym? Stałyby się już nieciekawe i temat zostałby wyczerpany?
Ale nie wybiegajmy tak daleko w przyszłość. W tej chwili wiedziałam, że już nie jestem tylko wewnętrznie pustą jednostką. Przy nim czułam się ''kimś'', a moje dawno pogrzebane nadzieje w siebie samą zmartwychwstały.
A tak naprawdę - to myślałam, że moja miłość zaraz rozsadzi mi pierś.
Rozejrzałam się jeszcze raz po pastwisku, które tworzyło to zniekształcone pomieszczenie. Wszędzie walały się stłuczone butelki, nadpalone fajki, czy inne niezidentyfikowane cuchnące substancje, przypominające najzwyklej czyjeś wymiociny albo to, co wychodzi drugą stroną. To nie był piękny obrazek ludzi, którzy są zbuntowani, mają uroczo rozmazane makijaże i ubierają się właściwie do ich grupy etnicznej; żyją sobie beztrosko na krawędzi świadomości i w zaczarowanym świecie iluzji. Prawdą był to, że głównie rzygi kapały im z twarzy, rozpychali zużyte dziury w skórze przypominające kolorem śliwkę, wypróżniali się gdzie popadnie, a następnie obok tego zasypiali... Tak prezentują się realia młodego dorosłego, który urodził się w złym miejscu i czasie. To była zbiorowa mogiła.
Wtedy przypomniałam sobie o wychudzonej dziewczynie z postrzępionymi włosami w całkowitym rogu tego rozkładającego się pomieszczenia. Ciało wciąż tam było. Jednak miało miejsce coś jeszcze. Niewidzialne sznureczki, jakby pochodzące gdzieś z góry, unosiły jej klatkę piersiową nierównomiernie. Wyglądało to, jakby jej duch szarpał się z nimi. Podtrzymywały ją, powodując, że wciąż żyła. Była. Istniała.
- Chodź. Spadamy stąd. - oznajmił Jared, po czym wstał i wyciągnął do mnie dłoń.
***
Scenę snu napisałam oczami dziecka, ale myśleniem osoby dorosłej, bo wydaje mi się, że sen w końcu taki jest. Jesteś kimś innym, w alternatywnej rzeczywistości, ale Twoje myślenie pozostaje takie samo, jak w świecie teraźniejszym.